Objęte wcześniej luzowaniem branże twierdzą, że regionalizacja byłaby dobrym rozwiązaniem, jeśli nie kończyłaby się całkowitym zamknięciem, lecz jedynie większymi obostrzeniami. Wymagają też konsekwencji w działaniu.

Przedstawiciele otwartych od połowy lutego biznesów przyznają, że powrót do regionalizacji obostrzeń jest dla nich zaskoczeniem – nie pojawiał się bowiem w dotychczasowych rozmowach z rządem. Jak mówią, miałby on sens pod dwoma warunkami – po pierwsze, że rząd będzie się ich trzymał nawet w obliczu zmieniającej się sytuacji epidemicznej, po drugie przy deklaracji, że wraz z przejściem do stref obarczonych większymi ograniczeniami reżim sanitarny będzie ostrzejszy, ale nie nastąpi całkowite zamknięcie biznesu.
Polska Rada Centrów Handlowych argumentuje, że zamykanie sklepów według regionów może działać na niekorzyść w kontekście zachowania reżimu sanitarnego. – Jak wskazują dane o odwiedzalności centrów handlowych, ciągłe i stabilne działanie jest dużo bezpieczniejsze niż okresowe zamykanie części sklepów, ponieważ pozwala na rozłożenie ruchu klientów w galeriach i nie generuje gwałtownych, krótkoterminowych skoków odwiedzalności – twierdzi Agata Samcik, dyrektor ds. komunikacji w PRCH.
Jak dodaje, już teraz działające w nich firmy poniosły znaczne koszty. – Pełne otwarcie galerii w lutym oznaczało powrót dużej części najemców do działalności, z ich perspektywy wiązało się to z kosztami szybkiego zatowarowania, przygotowania sanitarnego sklepów, ponownego zatrudnienia pracowników, ułożenia grafików pracy czy podjęcia działań marketingowych skierowanych do klientów – zaznacza.
Część najemców bierze jednak pod uwagę to, że wkrótce będzie musiała ograniczyć działalność. – Obostrzenia regionalne są z naszej perspektywy jednocześnie dobrą i złą wiadomością. Dobrą – bo pozwalają nam prowadzić w miarę normalną działalność, we wszystkich kanałach sprzedaży, na terenie poza obszarami podniesionego rygoru sanitarnego. Złą – bo zwiększają poziom skomplikowania naszej działalności na poziomie kadr, zarządzania czynszami, logistyki itd. – mówi Radosław Jakociuk, wiceprezes VRG, właściciela marek Vistula, Wólczanka czy Bytom.
Wskazuje też, że w pandemii przedsiębiorcy muszą brać pod uwagę najczarniejsze scenariusze. – Nie bylibyśmy zaskoczeni kolejnym zamknięciem galerii handlowych, a więc większości naszych sklepów stacjonarnych. Już w momencie otwierania sieci w lutym spodziewaliśmy się, że w marcu może nastąpić kolejny lockdown – mówi. Z kolei Komputronik zapowiada, że tam, gdzie nie będzie mógł prowadzić działalności w galeriach, na nowo uruchomi punkty mobilne.
Hotelarze, którzy zaczęli w tym miesiącu przyjmować gości, przyznają, że opłacalność podziału na strefy zależy od mechanizmów, w jakich będą działać i kto będzie zarządzał zmianami. – Dwa tygodnie od otwarcia pokazały, że jest zapotrzebowanie na nasze usługi. Rozumiemy, że ideą wprowadzenia czerwonych stref będzie obarczanie ich większymi restrykcjami, ale z drugiej strony oczekiwalibyśmy, że w strefach zielonych obłożenie będzie mogło wzrastać do poziomu 60–70 proc. – mówi Marek Łuczyński, prezes Polskiej Izby Hotelarzy (PIH).
Jak przyznaje, najgorszym rozwiązaniem jest powrót do całkowitego zamykania branży. Mogłoby to doprowadzić do załamania branży w regionach, których może to dotknąć najszybciej. – Warmińsko-mazurskie, a także mazowieckie i śląskie to dla nas bardzo ważne województwa. Całkowite pozbawienie możliwości zarobku tamtejszych hotelarzy byłoby bardzo złą wiadomością – dodaje prezes PIH.
Przedsiębiorcy wskazują też, że przygotowanie się do otwarcia rodzi duże nakłady inwestycyjne. To sprawia, że biznesy nie mogą działać w trybie zmian co dwa tygodnie. – Przygotowanie hoteli do ponownego działania wymaga ogromnych nakładów pracy. To często tysiące złotych kosztów polegających na przygotowaniu standardów, kadry czy w okresie zimowym nagrzania dużych budynków. Nasz biznes nie działa w trybie „włącz” i „wyłącz”. Dlatego nie dziwię się hotelarzom, którzy deklarują, że nawet w sytuacji ponownej decyzji rządu o zamknięciu branży nie będą chcieli się do niej dostosować – mówi Marek Łuczyński.
O tym, że biznes wymaga przede wszystkim przewidywalności, przypomina też branża kinowa. W tym przypadku najwięksi gracze, niejako przewidując dalsze zawirowania, nie zdecydowali się na otwarcie, czekając na zmiany. Jak przyznają jej przedstawiciele, decyzja o otwarciu kin tuż przed walentynkami była dobra, ale żeby faktycznie skorzystać z niej mogła cała branża, potrzeba deklaracji, że sytuacja nie będzie się zmieniać z tygodnia na tydzień.
– Prosiliśmy rząd o to, by poinformował nas o możliwości otwarcia z czterotygodniowym wyprzedzeniem. To czas, w którym dystrybutorzy zdążą przeprowadzić kampanie filmów. Koszty promocji filmu przed premierą w kinach często sięgają 2–3 mln zł. Owszem, tracimy pieniądze, pozostając w zamknięciu, ale stracilibyśmy jeszcze więcej, gdybyśmy mieli otworzyć się tylko na chwilę, bez filmów i bez możliwości konsumpcji na salach. Dlatego liczymy, iż kina, niezależnie od regionu, będą mogły działać na stałe przy 50-proc. poziomie sprzedaży – argumentuje Joanna Kotłowska, prezes Polskiego Stowarzyszenia Nowe Kina.
Jak dodaje, otwarcie branży przy możliwości sprzedaży 50 proc. było pozytywnym sygnałem, ale jego tymczasowość nie sprzyja.
Nowe obostrzenia dotykają też producentów przyłbic w związku z decyzją o tym, że nie będą one już mogły zastępować maseczek w miejscach publicznych. Jak wskazują, decyzja rządu była dla nich zaskoczeniem. – Naszą główną branżą jest poligrafia, ale byliśmy w stanie u siebie w pełni produkować także przyłbice. Popyt był duży, szczególnie wśród firm i instytucji publicznych – pracownikom trudno bowiem wytrzymać osiem godzin w maseczce. W momencie wprowadzenia czerwonej strefy na terenie całego kraju sprzedaż wzrosła kilkusetkrotnie. To pozwoliło nam przetrwać najtrudniejsze chwile związane z lockdownem – mówi Sebastian, kierownik sprzedaży na portalu Semimed zajmującym się sprzedażą przyłbic.
Teraz sytuacja całkowicie się odwróciła. – Z dnia na dzień zainteresowanie spadło do zera, a na magazynie wciąż mamy towar o znaczącej wartości. Gdyby nie fakt, że naszą pierwszą i główną działalnością jest poligrafia, to mielibyśmy spore kłopoty tak jak inni, którzy w pandemii szybko wskoczyli na ten rynek – dodaje.