Jak to możliwe, że choć gospodarka znów przyspiesza na wstecznym, to budżet jest do przodu z podatkowymi wpływami i generuje nadwyżkę? Wygląda to na cud, ale tak naprawdę mamy tu kilka zbiegów okoliczności i trochę kombinatoryki, zwanej zgrabnie zarządzaniem saldem budżetowym.
Zacznijmy od samych wyników. Po październiku deficyt budżetowy wyniósł 12 mld zł, gdy po wrześniu wynosił on 13,8 mld zł, co oznacza, że w samym październiku kasa państwa była na plusie, i to solidnym, skoro nadwyżka wyniosła 1,8 mld zł. Na szczególną uwagę zasługują wpływy z VAT, które w samym październiku były aż o 8,9 proc. większe niż rok wcześniej. To niezwykłe, bo przecież już w poprzednim miesiącu zaczął się koszmar drugiej fali COVID-19. Pierwsze obostrzenia w postaci zamknięcia klubów fitness nastąpiły już w połowie poprzedniego miesiąca, tydzień po nich zamknięto restauracje. Już wtedy było jasne, że po bardzo dobrym III kw. znów wchodzimy w okres pogłębiającej się recesji.
Skąd w takim razie ta budżetowa fiesta? Po pierwsze, publikowane teraz wyniki to w pewnej części echo tego, co się działo w gospodarce dwa miesiące temu. Chodzi o to, ile na rachunkach budżetowych zaksięgowano wpływów z VAT. Do 25 października podatnicy wpłacali podatek od towarów i usług od transakcji zawartych we wrześniu. Wysokie wpływy w październiku to tak naprawdę pochodna niezłej jeszcze sprzedaży detalicznej we wrześniu, która była o 2,7 proc. większa niż rok wcześniej, i ogólnie dobrej koniunktury pod koniec III kw.
Po drugie, czym innym są dochody budżetu z VAT, a czym innym tzw. wpływy brutto. Te pierwsze to pieniądze, które trafiają do kasy po odliczeniu zwrotów VAT od tych drugich. Zwroty biorą się stąd, że aby wytworzyć sprzedawaną przez siebie usługę czy dostarczyć klientowi towar, podatnik sam musi kupować usługi bądź towary, w cenie których zawarty jest już VAT. I właśnie ten zapłacony w cenach podatek ma prawo potem odliczyć. Jak nietrudno się domyślić, nie tylko wielkość podatku do oddania, lecz także czas wypłacania zwrotów ma duży wpływ na to, ile pieniędzy z VAT zostanie w budżecie.
Ministerstwo Finansów w tym roku dokonało sztuczki, która polegała na dużym przyspieszeniu wypłat wiosną. Zwykle, co jest zapisane w ustawie, maksymalne terminy na wypłaty mogą wynosić (zależnie od spełnionych warunków) 25, 60 lub nawet 180 dni. Ale jeśli urząd skarbowy uzna, że nie ma żadnych wątpliwości i zwrot się należy, może je wypłacić wcześniej i z tej furtki fiskus ochoczo korzystał w czasie pierwszej fali pandemii. Intencje miał zapewne słuszne (chodziło o poprawę płynności firm w tamtym trudnym czasie), ale efekt uboczny jest taki, że wtedy wynik budżetu gwałtownie się pogorszył, a teraz dochody są większe, niż byłyby, gdyby zwroty wypłacano w terminie.
Trzecia sprawa to bieżące wydatki budżetu. Pomimo pożaru, jaki w gospodarce wywołała pandemia, tzw. ścieżka wydatków (czyli wykonanie versus plan) jakoś szczególnie nie odbiega od normalnej. Po październiku wykonano 81,8 proc. planu z pierwszej ustawy budżetowej na ten rok, czyli tej, w której w ogóle nie zaplanowano deficytu. Rok wcześniej wykonanie planu o tej porze roku wynosiło 80,7 proc. Owszem, są pozycje, jak dotacja do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, w których wydawanie pieniędzy jest na znacznie większym stopniu zaawansowania (wypłacono już 96,3 proc. planu z pierwszej ustawy). Ale ogólny obraz wydatków budżetowych jest taki, jakby niewiele się wydarzyło.
Jak to możliwe? Ano tak, że głównym orężem walki ze skutkami pandemii są fundusze, których w budżecie nie ma, czyli przede wszystkim Fundusz Przeciwdziałania COVID-19, zarządzany przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego, oraz Tarcza Finansowa Polskiego Funduszu Rozwoju. To one emitują obligacje i finansują bieżącą walkę z pandemią, pośrednio pomagając w tym, by budżet wyglądał tak, jak wygląda.
Wykonanie wydatków w stosunku do planu wyglądałoby jeszcze lepiej, gdyby odnieść je do znowelizowanej ustawy budżetowej, która weszła w życie 1 listopada. Nowelizacja zmieniła ten plan, powiększając go aż o 73 mld zł. Głównie z tego powodu deficyt ma wynieść 109,3 mld zł, a nie zero, jak miało być pierwotnie. I tu kolejna zagwozdka, bo MF przekonuje, że dojedzie z deficytem niemal do górnej granicy limitu, czyli albo w dwa miesiące zamierza wydać górę pieniędzy, albo przestanie ściągać podatki. Czy tak będzie? I tak, i nie. 2020 r. jest szczególny w wielu dziedzinach naszego życia i finanse publiczne nie są tu wyjątkiem. Wydatki z pewnością skokowo wzrosną, ale tych pieniędzy wcale w tym roku nie zobaczymy. One jedynie zostaną zaksięgowane w budżetowym saldzie, ale faktycznie zostaną wydane w przyszłym roku.
Pozwala na to formuła tzw. wydatków niewygasających. Do tej pory można je było skonsumować najpóźniej do końca marca kolejnego roku, ale tym razem realizacja może nastąpić aż do 30 listopada. Inaczej mówiąc, niemal przez cały kolejny rok będzie można wydawać pieniądze, choć na papierze zostaną one wydane już w 2020 r., co powiększy deficyt budżetu w tym roku, a nie w przyszłym. To istotne, bo tylko kaganiec w postaci reguły wydatkowej został zdjęty tylko na ten rok, a w przyszłym częściowo znów będzie krępował apetyty na zwiększenie nakładów i numer „od zera do 109,3 mld zł” trudno byłoby ponownie przeprowadzić.
A co z podatkami? To oczywiście spekulacja, ale dochody budżetowe z VAT w listopadzie i grudniu zapewne spadną, i to bardzo. Raz, że sytuacja pandemiczna spowodowała już tąpnięcie w obrotach niektórych branż. Dwa, że manewr z przyspieszaniem zwrotów zostanie zapewne powtórzony, bo już wiele razy się sprawdził i jest pożyteczny z wielu powodów. Znów poprawi on płynność firm i zapewne zagwarantuje pozytywną budżetową niespodziankę w pierwszych miesiącach 2021 r. Tak, by można mówić o trwałych fundamentach finansów państwa, odpornych nawet na największą od 100 lat zarazę.