W Polsce to nie rząd teoretycznych liberałów, lecz teoretycznie lewicujące związki zawodowe chcą, aby płaca minimalna zależała od wzrostu gospodarczego, a nie politycznego widzimisię.
W ubiegłym roku wicepremier Waldemar Pawlak zaproponował rewolucyjną wręcz zmianę zasad ustalania minimalnego wynagrodzenia za pracę. Pomysł był genialnie prosty. Jeśli PKB w danym roku wyraźnie rośnie, wzrasta też płaca minimalna, ale nie więcej niż do połowy przeciętnego wynagrodzenia. Jeśli mamy recesję – płaca minimalna zostaje obniżona, ale nie poniżej 40 proc. średniej płacy. Spełniał on sztandarowe żądania związków zawodowych, które chcą, aby firmy w okresie prosperity dzieliły się z pracownikami zyskami, i pracodawców, którzy od zawsze proponują uzależnienie wysokości najniższej pensji od kondycji gospodarki, a nie decyzji polityków.
Mimo zapowiedzi projekt zmian w prawie, który wprowadzałby takie rozwiązanie, nigdy nie ujrzał światła dziennego. Z pomysłu sprytnie skorzystali jednak związkowcy. Do końca tego miesiąca mają skierować do Sejmu obywatelski projekt nowelizacji ustawy o płacy minimalnej, który uzależni wzrost płacy minimalnej od wzrostu PKB. Oczywiście nie ma w nim mowy o obniżce najniższej pensji w razie recesji, ale trudno takich postulatów wymagać od największej w kraju centrali związkowej.
Rząd może utrącić obywatelską ustawę w Sejmie, ale kto wie, czy społeczne poparcie dla projektu potwierdzone kilkuset tysiącami podpisów nie zmobilizuje go do wprowadzenia własnych zmian w niesprawdzającej się ustawie o płacy minimalnej. Tak stało się już w przypadku święta Trzech Króli, gdy posłowie najpierw odrzucili obywatelski projekt ustanawiający 6 stycznia dniem wolnym, a następnie przyjęli własną nowelizację w tej sprawie. Jeśli związkowa inicjatywa odniesie taki skutek, może być sukcesem wszystkich. Bo zyskają na niej i pracownicy, i pracodawcy.