Rząd premiera Tuska nie jest pierwszym, który tworzy prawo dotyczące zdrowia na kolanie. Jednak z problemami, jakie z tego wynikają na koniec, zawsze muszą zmierzyć się szpitale, lekarze, a co najgorsze, także pacjenci.
Tydzień temu udowadniałam, że Ewa Kopacz, minister zdrowia, nie zasługuje na wotum nieufności. Z jej pomysłem na reformę ochrony zdrowia można się nie zgadzać, ale jako jednej z nielicznych udało się jej projekt przygotować i przeforsować przez Sejm. Po ostatnim tygodniu zaczynam się zastanawiać, czy miałam rację. Bo jeżeli w ciągu zaledwie kilku dni okazuje się, że przepisy ustawy o działalności leczniczej, które lada dzień wejdą w życie, są niejasne dla samych autorów i, co gorsza, dla posłów, którzy to prawo ustanowili, to zaczynam się bać.
Całe zamieszanie dotyczy art. 24 ustawy. „DGP” jako pierwszy wskazał ten problem. Zgodnie z nim „w regulaminie organizacyjnym podmiotu wykonującego działalność leczniczą określa się w szczególności (...) wysokość opłat za udzielane świadczenia zdrowotne inne niż finansowane ze środków publicznych”. Samorządowcy i dyrektorzy szpitali wskazują, że wynika z niego wprost zakaz odpłatnego wykonywania zabiegów czy badań takich samych jak te zakontraktowane przez NFZ. Swoje wątpliwości przedstawili w czasie Pierwszego Kongresu Szpitali Prywatnych. Wiceminister zdrowia tam obecny nie zaprzeczył, a wiceszefowa sejmowej komisji zdrowia potwierdziła, że przepis te został wprowadzony, żeby te same świadczenia nie były finansowane z dwóch źródeł – publicznego i prywatnego. Jednak następnego dnia Ministerstwo Zdrowia zinterpretowało problematyczny przepis w sposób przeczący tym słowom. W wyjaśnieniu zamieszczonym na stronach internetowych resortu możemy przeczytać, że nie jest prawdą, że placówka mająca umowę z NFZ, nawet jeśli jest spółką, nie będzie mogła świadczyć odpłatnie tych samych usług co w kontrakcie. Nie jest też prawdą, że taki przepis dodano do ustawy o działalności leczniczej. Rzecznik ministerstwa tłumaczy dalej, że artykuł 24 dotyczy wyłącznie podmiotów leczniczych niebędących przedsiębiorcami, czyli samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej oraz jednostek budżetowych.
Nie wiem, czy resort zdrowia zdołał swoją interpretacją uspokoić samorządowców i dyrektorów szpitali. Wiem, że ci jednak zastanawiają się nad sposobami omijania problematycznego przepisu tak na wszelki wypadek. Na pewno jednak taka wpadka nie poprawia wizerunku Ministerstwa Zdrowia w oczach pacjentów. To oni bowiem mogą czuć się najbardziej zaniepokojeni. W końcu to im przyjdzie się leczyć na podstawie nowych przepisów. A przecież ich celem miało być skrócenie szpitalnych kolejek i polepszenie standardów leczenia. Może się więc okazać, że reforma systemu ochrony zdrowia wyszła jak zwykle – czyli byle jak.