Część uczelni domaga się od uczestników bezpłatnych studiów opłat za zaliczenie większej liczby zajęć. Student na każdy rok nauki ma przyznanych 60 punktów. Musi je wykorzystać na zaliczenie różnych przedmiotów. Jeśli pod koniec studiów magisterskich okaże się, że przekroczył przyznaną pulę 300 punktów, zapłaci za zajęcia.
Taką praktykę stosuje m.in. Uniwersytet Warszawski (UW). Na wydziale pedagogicznym za przekroczenie dopuszczalnego pułapu pobierana jest opłata w wysokości 60 zł za jeden punkt.
– Uczelnia ma prawo pobierać pieniądze za dodatkowe zajęcia – wyjaśnia Anna Korzekwa, rzecznik UW.
Tak wynika z ustawy z 27 lipca 2005 r. – Prawo o szkolnictwie wyższym (Dz.U. nr 164, poz. 1365 z późn. zm.).
– Ale nielogiczne jest to, że uczelnia domaga się opłaty w praktyce nie za dodatkowe zajęcia, ale za przekroczenie punktów na studia, a to nie jest właściwy miernik – tłumaczy Dominika Kita, przewodnicząca Parlamentu Studentów Rzeczypospolitej Polskiej.
Dodaje, że punkty ECTS uwzględniają również pracę indywidualną studenta. Z tego tytułu szkoła wyższa nie ponosi żadnych kosztów. Dlatego żądanie opłat na podstawie ich liczby nie jest uzasadnione.
W praktyce oznacza to, że ambitniejsi studenci, którzy w trakcie studiów zapisują się na więcej przedmiotów dopłacą do nauki.
Uczelnie państwowe wymagają też od osób kształcących się na studiach stacjonarnych zapłaty, jeśli nie uda im się uzyskać 60 punktów w ciągu roku. Student, który zdobędzie ich mniej, musi dopłacić za każdy niezaliczony punkt od kilkudziesięciu do kilkuset złotych.
Nowe regulacje dotyczące opłat za przekroczenie liczby przyznanych punktów wprowadzi reforma szkolnictwa wyższego. Wejdzie ona w życie już w październiku. Zgodnie z nią uczelnie będą miały obowiązek pobierania pieniędzy za punkty ponadprogramowe.