Niekończący się spór o OFE ujawnił podziały znacznie istotniejsze niż tylko na zwolenników utrzymania dotychczasowej składki do drugiego filaru i tych, którzy pogodzeni są z jej obniżką, a nawet przeciwników OFE.
Prawie 15 mln przyszłych emerytów różni stosunek do państwa. Jedni chcieliby, by było go jak najmniej. Skoro słabo radzi sobie tam, gdzie jest niezastąpione, na przykład w aparacie sprawiedliwości, to niech odda obszary, na których lepiej poradzą sobie instytucje prywatne, między innymi kapitałową część naszych emerytalnych oszczędności. Rynkowi, przy wszystkich jego słabościach, ufamy bardziej niż politykom. Ci, zwłaszcza przed wyborami, potrafią być nieprzewidywalni. Nie ma ceny, której nie byliby gotowi zapłacić, by zwiększyć swoje wyborcze szanse. Specemerytury górnicze, przeforsowane tuż przed wyborami w 2005 r., są tego najlepszym przykładem.
Sprowadzić państwo do roli stróża nocnego chcieliby młodzi, świetnie wykształceni, a więc także najlepiej zarabiający, dynamiczni mieszkańcy wielkich miast. Elity. Zwolennicy większej obecności państwa to z kolei, jak podpowiadają socjologowie, osoby raczej słabo wykształcone, starsze, mieszkańcy wsi i małych miasteczek. Te etykietki bronią się, ale tylko z grubsza i w sytuacjach przewidywalnych. Kiedy pojawiają się kłopoty, pomocy państwa oczekują, a często wręcz żądają, jedni i drudzy.
Kiedy po dziesięciu latach funkcjonowania drugiego filaru na zreformowaną emeryturę zaczęły odchodzić pierwsze kobiety (mężczyźni wciąż jeszcze biorą świadczenie ze starego systemu), okazało się, że z OFE dostaną zaledwie po kilkadziesiąt zł. Mimo iż twórcy reformy uprzedzali, że dziesięć lat to za krótko, by spodziewać się kokosów, zarówno etatyści jak i rynkowcy woleli zawierzyć reklamom i mając wybór, często wybierali OFE. Na własną odpowiedzialność. Wiedząc, że w stosunku do osób pozostałych tylko w ZUS mogą stracić. Kiedy jednak tak się stało, nacisk na rząd okazał się tak duży, że ten ustąpił. Członkinie drugiego filaru mogły wrócić pod skrzydła państwa i wybrać ponownie tylko ZUS.
Większej obecności państwa oczekują nie tylko słabi ekonomicznie i gorzej wykształceni ludzie, ale także silne i świetnie wyedukowane instytucje finansowe, które są właścicielami towarzystw emerytalnych. Wbrew potocznym opiniom nikt im nie narzucał konieczności inwestowania aż 60 proc. naszych składek w obligacje Skarbu Państwa. Same tego chciały. Późniejsi pracownicy PTE wcześniej byli przecież twórcami przepisów regulujących działalność OFE. Chodziło o to, żeby bezpieczne papiery amortyzowały skoki na giełdzie. Nasze przyszłe emerytury były dzięki temu bardziej przewidywalne. Gwarancje państwa właśnie wydawały się najlepsze, lepszych nie ma.
Gorący i dość powszechny sprzeciw wobec pomysłu obniżania składek do OFE może sugerować, że wśród tych 15 mln przyszłych emerytów zdecydowanie więcej jest zwolenników jak najmniejszej obecności państwa. Wydawałoby się, że w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem mogłaby być dobrowolność. Zwolennicy, tak jak do tej pory, będą lokować oszczędności na starość w dwóch filarach, przeciwnicy tylko w ZUS. Za taką opcją opowiada się PiS, nie wyklucza jej SLD, od początku jej zwolennikiem jest PSL. Łatwo byłoby uchwalić stosowną ustawę. Ale tego właśnie rozwiązania najbardziej boją się same towarzystwa emerytalne. Bo doskonale zdają sobie sprawę z tego, że przy pierwszej bessie, czyli spadku cen na giełdzie, obecni rzecznicy nieruszania składki do drugiego filaru natychmiast przeniosą z niego pieniądze do ZUS. I dopiero wtedy nastąpi prawdziwy demontaż OFE. Bo choć mamy wiele powodów, by mieć do państwa pretensje, to mimo wszystko wydaje się nam, że ono właśnie ma obowiązek bronić naszych interesów. Zwłaszcza gdy przestaniemy być młodzi, dynamiczni i dobrze zarabiający, a stajemy się bezbronnymi emerytami.