Przekonanie, że w ostatnich latach zmienił się charakter pracy, jest powszechne. Dużo się o tym dyskutuje np. w kontekście rozwoju nowych technologii. Nie jest jednak powszechne zrozumienie, na czym polegała owa zmiana. Dlatego warto sprawie przyjrzeć się bliżej.

Według mnie obserwowane przez nas przemiany najlepiej opisywać za pomocą terminów fordyzm i postfordyzm, które nawiązują do nazwiska Henry’ego Forda i jego fabryk samochodów. Fordyzm to sposób organizacji pracy wyznaczony przez koncepcję taśmy produkcyjnej zaproponowaną przez Francisa Taylora. Zastosowana po raz pierwszy właśnie w amerykańskiej fabryce Forda pozwoliła na skokowy wzrost wydajności, a zatem także efektywności produkcji. Dzięki niej model T mógł być wytwarzany znacznie taniej w długiej serii. W ten sposób spadły koszty i seryjna produkcja pojazdu stała się możliwa. Do tego auto stało się dostępne dla tych, którzy przy niej pracowali (przyczyniło się do tego także radykalne podniesienie im płac, bo jak stwierdził Ford: „samochody nie kupują samochodów”). W ten sposób społeczeństwo amerykańskie stało się zmotoryzowane, co z kolei zrewolucjonizowało tamtejszą kulturę – jeszcze dziś życie bez samochodu w USA jest praktycznie niemożliwe.

Istota fordyzmu

Ale fordyzm to coś znacznie więcej niż tylko taśmowa produkcja. Stanowi całościowy sposób życia oznaczający dominującą w nim rolę pracy fizycznej w formie powtarzalnych czynności. Wysiłek taki angażuje tylko część naszej istoty, pozwalając reszcie na zachowywanie dystansu wobec tego, co robi. Tymczasem, jak wskazuje wielu badaczy, rutynowość pracy powoduje znaczne straty osobowościowe. Człowiek zaczyna marnieć duchowo, bo nie realizuje swoich możliwości intelektualnych, i kształtuje się jednostronnie jako dodatek do aparatu techniczno-produkcyjnego, na który nie ma żadnego wpływu i do którego musi się dostosować. Umiejętność wykonywania jednej czynności powoduje, że człowiek staje się owym fachidiotą, o którym pisał Karol Marks jako o przykładzie istoty ludzkiej wyalienowanej wobec własnego człowieczeństwa. Wyczerpaniu fizycznemu towarzyszy tutaj skarlenie duchowe. Pewną pociechą może być to, że praca w fordyzmie jest dokładnie określona i robotnik może po jej zakończeniu realizować swoje człowieczeństwo w czasie wolnym, który pozostaje mu do dyspozycji.
W fordyzmie dominuje relacja człowiek – materia, bo zadaniem pracownika jest głównie przekształcanie rzeczywistości materialnej w celu wyprodukowania użytecznych przedmiotów. Relacje z innymi osobami nawiązuje na zasadach solidarności, sympatii/antypatii, podobieństwa losów czy wspólnych zainteresowań pozazawodowych, nie zaś w wyniku kalkulacji. W tym sensie inni ludzie nie stają się środkiem do uzyskania egoistycznych celów, ale współtowarzyszami doli i niedoli, związanych z charakterem pracy oraz losem ludzkim jako takim.
Zajęcie w fordyzmie jest stabilne, zarówno w sensie pewności, jak i ciągłości oraz przewidywalności warunków zatrudnienia i płacy. Daje to poczucie względnego bezpieczeństwa, przewidywalności, panowania nad własnym losem, wzmocnionych przez stabilne środowisko życia (mieszkania zakładowe, domy jednorodzinne zbudowane na terenach przyfabrycznych, stałe miejsca relaksu w postaci bliskich zamieszkania barów, klubów i kin, wczasy zakładowe organizowane przez pracodawców, opieka zdrowotna związana z miejscem pracy). Taki fach często jest dziedziczny – dzieci pracowników są socjalizowane do ciężkiego trudu fizycznego, lecz także czerpania dumy i godności z bycia dobrymi i nieźle opłacanymi fachowcami odnajdującymi sens życia nie tylko w pracy, ale też w bliskich relacjach z innymi robotnikami. Ze względu na stabilność zatrudnienia relacje te są trwałe, co sprzyja kształtowaniu się poczucia wspólnotowości. Praca w fordyzmie ma charakter kolektywny i taka jest też świadomość pracowników. Owocuje to uznaniem istnienia wspólnych interesów, co gwarantuje, że jednostka w swych zmaganiach o uznanie, godność i dumę nie pozostaje sama.

Postfordyzm

W każdym z wyróżnionych wymiarów pracy postfordyzm wnosi zmiany. Przede wszystkim staje się ona coraz bardziej intelektualna i emocjonalna, a wysiłek fizyczny schodzi na dalszy plan. Wiąże się to z opisywanym przez socjologa Daniela Bella nadejściem społeczeństwa postindustrialnego, w którym klasa robotnicza się kurczy, centralne miejsce zajmują usługi, a na czoło wysuwają się pracownicy wykorzystujący swe zdolności intelektualne oraz kompetencje emocjonalne do tego, aby wpłynąć na innego człowieka.
Relację człowiek–materia zastępuje relacja człowiek–człowiek. Głównym towarem stają się informacje oraz znaczenia przypisane do rzeczy (marka). Konsumpcja staje się pochłanianiem znaków i wrażeń, a nie samych produktów. Zadaniem pracowników jest zabieganie o ludzką uwagę – walczą oni o każdą chwilę naszego (konsumentów) życia, jest ona bowiem potencjalnym źródłem dochodu (wyraźnie widać to w internecie, w którym za „darmowe” usługi płaci się swoją uwagą oraz informacjami o sobie).
Taki rodzaj pracy wymaga kreatywności oraz całkowitego oddania. Nie polega bowiem na angażowaniu zaledwie cząstki siebie. To praca całym sobą, pobudzająca naszą psychikę i emocje. Nie kończy się wraz z uruchomieniem syreny fabrycznej, lecz trwa stale. Trudno bowiem zatrzymać procesy intelektualnej aktywności mające na celu obmyślenie nowych sposobów przyciągnięcia uwagi potencjalnego klienta oraz przetworzenie ogromnej ilości informacji spływających cały czas (dzień i noc) za pośrednictwem sieci – głównego obszaru realizacji nowej gospodarki.
Dematerializacji pracy towarzyszy jej pogłębiająca się niestabilność. Wiąże się ona zarówno z jej delokalizacją (pracuje się wszędzie tam, gdzie jest komputer i dostęp do sieci), jak i zadaniowym charakterem. Do tego dochodzi konieczność ciągłego doskonalenia zawodowego oraz niepewność zatrudnienia wymuszona kapryśnością klientów i chęcią uwolnienia się przez pracodawców od stałych zobowiązań wobec pracowników. Sztywność fordystycznego zatrudnienia w tym samym zawodzie od początku podjęcia pracy do emerytury zostaje zastąpiona wymuszoną elastycznością zawodową, która owocuje ciągłym poszukiwaniem nowej szansy dla siebie, w innym miejscu i w innym zawodzie. Praca w postfordyzmie rzadko jest dziedziczona z tej prostej przyczyny, że znikają stabilne zajęcia, a także same zawody (część z nich w wyniku automatyzacji i robotyzacji, część zaś w wyniku zmiany sposobu myślenia o gospodarce), a tempo przemian społecznych uniemożliwia socjalizowanie wstępujących pokoleń do pełnienia ściśle określonych ról społecznych. Tym, co dziedziczymy, jest więc sama niepewność.
Powstaje cała klasa ludzi, prekariat, która nie ma szans na stabilizację oraz uzyskanie poczucia trwałości zatrudnienia. Również płaca odrywa się od stażu i staje się wypadkową działania sił rynkowych, zapotrzebowania na określone umiejętności oraz układu sił pomiędzy pracodawcami dążącymi do poprawy rentowności biznesów kosztem pracowników (pojawia się nowe zjawisko zwalniania ludzi mimo osiąganych zysków). Ten ostatni czynnik znamionuje zerwanie istniejącej dawniej więzi pomiędzy pracodawcami a pracownikami, która zakładała lojalność obu stron. Owocuje to fluktuacją pracowników oraz traktowaniem danego miejsca pracy jako przystanku na niemającej kresu drodze do uzyskania satysfakcji zawodowej i płacowej. W tej sytuacji praca traci wartość pozarynkową i staje się towarem. Jej moc nadawania życiu sensu zmniejsza się wraz z malejącym poczuciem kształtowania się w jej wyniku szacunku do samego siebie oraz poczucia więzi z innymi ludźmi.
Samotna praca samotnych ludzi wzmaga jeszcze poczucie samotności wynikające z kondycji człowieka współczesnego. Zanik wspólnoty owocuje brakiem poczucia wspólnych interesów i rozbiciem świata pracy na zindywidualizowane jednostki nieczujące solidarności z innymi pracownikami. W tych warunkach nie ma mowy o kształtowaniu się poczucia przynależności do tej samej klasy społecznej. Pozostaje samotna walka o poprawę losu motywowana ideologią indywidualnego sukcesu. To dążenie do „rozwoju” rozumianego jako ciągła praca nad poprawą swojego potencjału rynkowego przez doskonalenie siebie jako towaru (stąd popularność coachingu jako pomocy w pracy nad sobą – czyli małym przedsiębiorstwem, którym trzeba umieć zarządzać).
Walka owa jest pochodną hiperkonkurencji wynikającej z mechanizmu nagradzania najlepszych nieproporcjonalnie do ich wkładu pracy. „Zwycięzca bierze wszystko” to hasłowe określenie zjawiska, w wyniku którego niewielka część uczestników wyścigu staje się zwycięzcą nagradzanym wielokrotnie lepiej od tych, którzy przegrali, choć często o włos. Powoduje ono nieracjonalny rozkład nagród i kar, przyczyniając się do poczucia klęski większości populacji, i oddalanie się zwycięzców od całej reszty. Narastające nierówności są widomym znakiem tego zjawiska, które z jednej strony motywuje ludzi do wyścigu w (najczęściej złudnej) nadziei, że to oni właśnie okażą się zwycięzcami, a z drugiej strony przyczynia się do wielkiej frustracji tych, którzy w tym wyścigu przegrywają, często nie ze swojej winy.
W ten sposób tkanka społeczna ulega rozerwaniu i zaczynamy żyć w zatomizowanym społeczeństwie jednostek, których już nic nie łączy poza wzajemną niechęcią i nieufnością. Powszechna frustracja znajduje swój wyraz w poparciu dla wszelkich ruchów antyestablishmentowych, które dają złudną nadzieję, że odsunięcie od władzy dotychczasowych elit spowoduje samo z siebie zmianę całego systemu.

Ciągłe zmęczenie

W fordyzmie pracownik ulegał odczłowieczeniu, które brało się z rutynowej, nudnej, wyjaławiającej duchowo i niszczącej fizycznie pracy, powodującej, że czuł się on wyobcowany wobec siebie samego jako pełnej istoty ludzkiej. W postfordyzmie tymczasem pracownik ulega odczłowieczeniu w wyniku presji sił rynkowych skazujących go na ciągłe poczucie braku satysfakcji z osiągniętej pozycji zawodowej, wymuszonej elastyczności oraz alienującej go od samego siebie konieczności traktowania siebie jako narzędzia pracy, środka do osiągnięcia celu, który nie został przez niego świadomie wybrany, lecz narzucony mu przez kulturowe wzorce spełnienia.
Dziennik Gazeta Prawna
Zdematerializowana praca zaciera różnice pomiędzy człowiekiem jako pracownikiem a człowiekiem jako osobą, pomiędzy czasem pracy a czasem wolnym, pomiędzy miejscem pracy a miejscem odpoczynku, pomiędzy prawdziwymi emocjami a emocjami jako towarem do sprzedania. Zmęczenie pracownika w epoce fordyzmu było zmęczeniem przemijalnym i w miarę szybko usuwalnym przez odpoczynek, zabawę, życie rodzinne; zmęczenie pracownika w epoce postfordyzmu jest ciągłe, dotyka bowiem nie tylko jego ciała, ale też psychiki. Tym bardziej, że wbrew licznym proroctwom czas pracy się nie kurczy, ale wciąż rozszerza, co można wyjaśnić nie tylko zmieniającym się charakterem pracy, lecz także nastawieniem pracodawców na wyciśnięcie pracownika jak cytryny, by móc powetować sobie koszty, jakie wiążą się z koniecznością jego opłacania (w tym sensie kategoria wyzysku wciąż pozostaje w mocy). Niedogodności pracy w dobie fordyzmu były nagradzane znaczeniem trwałych więzi społecznych, wciąż utrzymującym się etosem pracy jako wartości samej w sobie i poczuciem sensu oraz godności wynikającym z bycia częścią wspólnoty, z którą można było czuć więź pozazawodową. W epoce postfordyzmu nic z tego nie pozostało. Stąd taka obsesyjna koncentracja na płacy, bo nie mamy żadnej innej rekompensaty za włożony wysiłek i sprzedany czas.
Nic nie jest jednak w stanie wynagrodzić owej utraty poczucia solidarności z innymi ludźmi. Atomizacja pracy pogłębia indywidualistycznego ducha czasów, a wszystko to nie czyni nas szczęśliwymi. W tym sensie odbudowanie poczucia wspólnotowości nie jest jedynie warunkiem skutecznej walki o swojej interesy, lecz także odzyskania poczucia sensu życia człowieka – osoby ludzkiej, która nie jest tylko efektywnym pracownikiem i konsumentem, ale też bytem całościowym, świadomym swoich praw i obowiązków obywatelem. Nie nastąpi ono jednak tak długo, jak długo społeczne nierówności będą się pogłębiać, a poczucie niesprawiedliwości panujących stosunków społecznych będzie czymś powszechnym.