Codziennie do USA próbuje się samotnie dostać ponad 500 dzieci z Ameryki Środkowej. Jeśli dotychczasowe trendy się utrzymają, to południową granicę Stanów czeka w tym roku największy napływ migrantów od ponad 20 lat.

Obóz przejściowy dla migrantów w miasteczku Donna w południowym Teksasie to gigantyczny biały namiot podzielony plastikowymi ściankami na osiem „kapsuł” o powierzchni 297 mkw. Otwarto go w 2019 r. z myślą o zapewnieniu tymczasowego schronienia rodzinom i podróżującym bez opieki małoletnim, którzy coraz liczniej napływali do USA z Ameryki Środkowej. Straż graniczna zakładała wtedy, że w Donnie – największej takiej placówce w kraju – spokojnie zmieści się 500 osób oczekujących na decyzję w sprawie swoich dalszych losów. Wystarczyło jednak kilka tygodni, aby liczba umieszczonych w ośrodku cudzoziemców dwukrotnie przekroczyła docelową pojemność. Mimo że w 2020 r. federalne wytyczne dotyczące walki z COVID-19 zalecały jej okrojenie o połowę, straż graniczna musiała zignorować normy sanitarne, by nie doprowadzić do potężnej katastrofy humanitarnej.
W ostatnich tygodniach służby zatrzymują kilkakrotnie więcej małoletnich migrantów próbujących samotnie dotrzeć do rodziny w USA, niż jest dla nich miejsc w ośrodkach detencyjnych. W Donnie pod koniec marca przebywało 4,1 tys. dzieci, z których ogromna większość przyjechała bez opiekunów, jedynie z nazwiskiem i numerem telefonu do krewnego w Stanach. Łącznie w ośrodkach pod nadzorem amerykańskiej Agencji ds. Ceł i Ochrony Granic (U.S. Customs and Border Protection – CBP) było 5,8 tys. dzieci, głównie z Gwatemali, Salwadoru i Hondurasu (tzw. północnego trójkąta) oraz Meksyku. Szacuje się, że w ostatnich dwóch miesiącach oficjalnymi kanałami do Stanów codziennie próbowało się dostać ponad 500 nieletnich – od sześciolatków po nastolatki, czasem z kilkumiesięcznymi niemowlętami.
Krytykowana za brak transparentności w traktowaniu dzieci migrantów administracja Joego Bidena przed świętami zgodziła się w końcu wpuścić na teren obozu w Donnie garstkę dziennikarzy. Jak wynika z ich relacji, w zaprojektowanych z myślą o 50-osobowych grupkach tymczasowych mieszkańców „kapsułach” tłoczy się obecnie po 500–600 nastolatków. Nawet miejsca pierwotnie wydzielone do zabawy lub czytania są teraz gęsto wyścielone kocami termicznymi i matami, na których sypiają młodsze dzieci. Wysocy funkcjonariusze CBP konsekwentnie powtarzają w mediach, że takich ośrodków nie tworzono z zamiarem przetrzymywania w nich kogokolwiek dłużej niż kilka dni – tym bardziej nieletnich będących w obcym kraju bez opieki. – Zmuszono nas do tego, bo nie możemy przekazać tych dzieci gdzie indziej – mówił dziennikarzom Oscar Escamilla, jeden z szefów CBP w dolinie Rio Grande, przez którą usiłuje się dostać do Teksasu najwięcej cudzoziemców.
Niektórzy małoletni migranci pomieszkują w Donnie od ponad dwóch tygodni, choć zgodnie z przepisami federalnymi w ciągu 72 godz. od zatrzymania powinni trafić do któregoś ze schronisk pod auspicjami Departamentu Zdrowia i Usług Społecznych, które są lepiej przygotowane na dłuższy pobyt dzieci i młodzieży. Placówki te zapewniają im programy edukacyjne, zajęcia rekreacyjne i rozrywkowe, a także odpowiednią opiekę medyczną. Ich głównym zadaniem pozostaje jak najszybsze przekazanie małoletnich pod opiekę tzw. sponsora, u którego pozostaną przynajmniej do czasu zakończenia procedur azylowych. Najczęściej jest nim mieszkający w USA rodzic bądź krewny, a jeśli to niemożliwe – wyspecjalizowana organizacja pozarządowa lub rodzina zastępcza. Aby zagwarantować, że dzieci nie dostaną się w ręce handlarzy ludźmi czy przemocowców, proces ten jest mocno zbiurokratyzowany: wiąże się ze stertą dokumentów, wywiadami z potencjalnymi opiekunami, prześwietlaniem ich historii finansowej i prawnej. To wszystko wydłuża zaś pobyt w schronisku. Średnio nieletni obcokrajowcy pomieszkują tam pięć miesięcy.
Jak dotąd urzędnicy znaleźli w placówkach opiekuńczych miejsca dla 13 tys. nieletnich, ale prognozują, że jeśli dotychczasowe trendy migracyjne się utrzymają, to do końca maja będą potrzebować ponad 35,5 tys. łóżek. Tylko w ostatnich tygodniach administracja federalna przekształciła na placówki dziecięco-młodzieżowe kompleksy konferencyjne w San Diego i Dallas, centrum wystawowe w San Antonio, a nawet dawne obozy dla pracowników rafinerii naftowych w Midland i Fort Bliss.
Nowa polityka
Bezpośrednią przyczyną napływu rzeszy nieletnich migrantów do USA było anulowanie przez prezydenta najbardziej drakońskich elementów polityki imigracyjnej poprzedniego gospodarza Białego Domu Donalda Trumpa. W marcu 2020 r. pod pretekstem walki z koronawirusem republikańska administracja wydała Migration Protection Protocol – zarządzenie zalecające natychmiastowe wydalanie do Meksyku wszystkich cudzoziemców, którzy nie posiadają ważnych dokumentów wjazdowych, nawet jeśli zamierzają ubiegać się w USA o ochronę międzynarodową. Urzędnicy Białego Domu zawarli w tej sprawie specjalne porozumienie z rządem Meksyku. Gdy przybysze zjawiali się na przejściu granicznym, służby zbierały ich dane, wręczały „numerek w kolejce” i kazały czekać u południowego sąsiada na telefon w sprawie terminu rozprawy przed sądem imigracyjnym. Surowo egzekwowano pandemiczne regulacje – mimo zarzutów, że naruszają one międzynarodowe konwencje o ochronie jednostek przed prześladowaniami czy konstytucyjne gwarancje procesowe. W 2020 r. na podstawie zarządzenia Trumpa zablokowano w sumie 530 tys. prób przekroczenia granicy. Jak dowiedział się „Los Angeles Times”, zaledwie 120 osób poddano w tym okresie badaniom medycznym i procedurom weryfikacyjnym, które są warunkiem wstępnym uzyskania statusu uchodźcy.
W efekcie niehumanitarnej polityki wzdłuż całego pasa granicznego od Tijuany po Matamoros powyrastały miasteczka namiotowe, w których od miesięcy koczuje – bez dostępu do bieżącej wody i sanitariatów – kilkadziesiąt tysięcy niemających dokąd uciec cudzoziemców. Plenią się tam pobicia, zgwałcenia, wymuszenia i porwania dla okupu. Amerykańskie media donoszą, że w niektórych obozach gangi pobierają haracze nawet od migrantów, którzy chcą na własną rękę przepłynąć Rio Grande. Według danych CBP w ciągu ostatniego półrocza podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy utonęło ponad 80 osób. Jak wynika z informacji organizacji Humane Borders, która dokumentuje przypadki śmierci na 600-kilometrowym odcinku granicy Arizony z Meksykiem, w 2020 r. odnaleziono tam ciała 227 migrantów – większość zmarła z wycieńczenia i od udaru słonecznego na pustyni.
Biden utrzymał zarządzenie Trumpa, na mocy którego migrantów bez wizy zawracano na przejściu granicznym, wprowadzając do niego dwa wyjątki – dla osób starających się w USA o ochronę międzynarodową oraz nieletnich podróżujących bez opiekunów. Już w lutym administracja federalna wpuściła do kraju pierwszą grupę 25 tys. azylantów. Jednocześnie zastrzegła, że potrzebuje czasu na wdrożenie mechanizmów, które pozwolą na pełne wznowienie procedur uchodźczych. W tym samym miesiącu do kraju wjechało 9,5 tys. osób poniżej 18. roku życia. To trzykrotnie więcej niż w tym samym okresie rok wcześniej. Wstępne wyliczenia wskazują, że również marzec będzie rekordowy i liczba niepełnoletnich migrantów sięgnie 16 tys.
Większość z nich miesiącami czekała w koczowiskach w dolinie Rio Grande w nadziei, że strażnicy w końcu pozwolą im dołączyć do krewnych mieszkających w USA. Ale agenci CBP opowiadają też w mediach, że rodziny z Ameryki Środkowej, którym na podstawie restrykcji pandemicznych odmówiono wjazdu do Stanów, często rozłączają się w Meksyku i wysyłają dzieci, aby samotnie przekroczyły granicę. W wielu przypadkach – twierdzą funkcjonariusze – szmuglerzy po prostu porzucają je na granicy. Na opublikowanym niedawno nagraniu z kamery monitorującej odcinek muru na pustyni w Nowym Meksyku przemytnik wspina się po czterometrowej barierze i przerzuca przez nią kolejno dwójkę maluchów, po czym ucieka, nie oglądając się za siebie. Służby ustaliły, że para porzuconych dzieci to siostry w wieku trzech i pięciu lat pochodzące z Ekwadoru.
CBP szacuje, że codziennie na teren USA nielegalnie przedostaje się nawet tysiąc osób, wymykając się rozbudowanym sieciom monitoringu i technologiom inwigilacji. Często z pomocą organizacji przemytniczych, dobrze zaznajomionych z lukami w systemie i metodami działania służb. O wielu takich przypadkach organy ścigania dowiadują się dopiero wtedy, gdy zdarzy się tragiczny wypadek. Na początku marca na jednej z podrzędnych dróg w południowo-wschodniej Kalifornii, które służą szmuglerom za nielegalne korytarze do USA, doszło do największej od lat katastrofy drogowej w pasie przygranicznym: samochód typu SUV z 25 nielegalnymi migrantami zderzył się czołowo z ciągnikiem. 12 osób zginęło na miejscu, 13. ofiara zmarła w szpitalu. Meksykaninowi, który zorganizował podróż, postawiono zarzuty przemytu ludzi ze skutkiem śmiertelnym.
Ludzie z niejasnym statusem
Przeludnienie w ośrodkach detencyjnych i schroniskach stało się dla konserwatywnych polityków pretekstem do wysunięcia przeciwko Bidenowi oskarżeń obliczonych na przyćmienie jego popularnego nawet wśród prawicowych wyborców planu antycovidowego. Słabo uzasadnione zarzuty mieszały się z przewidywalnymi insynuacjami: że wpuszcza do kraju terrorystów, że jego decyzje doprowadziły USA do utraty kontroli nad południową granicą, że naraża bezpieczeństwo Amerykanów. Republikanie liczą, że narracja o zagrożeniu płynącym z Południa pomoże im dyskredytować i zatopić plan kompleksowej reformy polityki imigracyjnej Bidena, która przewiduje m.in. stworzenie ośmioletniej ścieżki do obywatelstwa USA dla 11 mln nielegalnych migrantów (w przypadku cudzoziemców, którzy przyjechali do Stanów jako dzieci, byłaby ona jeszcze krótsza). Kilkoro prawicowych senatorów zorganizowało nawet eskapadę na meksykańską granicę, by urządzić nocną konferencję prasową w otoczeniu agentów patrolujących krytyczne rejony. Wideo z wyprawy, które opublikował na Twitterze jeden z liderów republikanów w izbie wyższej Ted Cruz, błyskawicznie stało się przedmiotem kpin i materiałem do memów. Na zamglonym nagraniu senator, zanurzony w ciemnościach i bujnych trawach nad Rio Grande, relacjonuje wyśledzone rzekomo manewry przemytników i karteli po drugiej stronie rzeki.
W rzeczywistości granica pozostaje wciąż zamknięta dla niemal wszystkich cudzoziemców bez ważnych dokumentów wjazdowych. Jak wynika z danych CBP, w lutym funkcjonariusze cofnęli do Meksyku 100,5 tys. migrantów (w tym samym miesiącu rok wcześniej – 16,2 tys.), w marcu 170 tys. (rok temu 34,5 tys.). Służby podają, że mniej więcej trzy czwarte przybyszów jest natychmiast usuwanych z terytorium USA. Siedmiu na dziesięciu z nich to podróżujący samotnie dorośli (głównie mężczyźni) – w tej grupie wydaleń jest 90 proc. Coraz częściej wpuszczane są za to rodziny z małymi dziećmi, ale administracja za wszelką cenę unika potwierdzenia tej praktyki, by nie zachęcać do wyprawy kolejnych. Amerykańskie władze nie miały zresztą innego wyjścia, jak pozwolić im wjechać, bo Meksyk zaczął odmawiać przyjmowania z powrotem rodziców mających pod opieką nieletnich.
Alejandro Mayorkas, sekretarz bezpieczeństwa narodowego w administracji Bidena, przyznał niedawno, że południową granicę USA jeszcze w tym roku czeka największy napływ migrantów od ponad 20 lat. W rekordowym 2000 r. zatrzymano tam łącznie ponad 1,6 mln cudzoziemców (prawie wyłącznie Meksykanów). W ostatnich tygodniach funkcjonariusze CBP rejestrują na przejściach granicznych średnio 5 tys. osób dziennie. Nawet nieuwikłani w waszyngtońskie rozgrywki obserwatorzy twierdzą, że administracja powinna była przewidzieć konsekwencje decyzji o złagodzeniu rygorów migracyjnych i lepiej przygotować się do zarządzania falą przybyszów, w szczególności dzieci. Prezydent i jego otoczenie obwiniają poprzednią ekipę. W ciągu jednej kadencji Trump zdemontował mechanizmy, które gwarantowały humanitarne traktowanie dzieci i uchodźców – np. jego administracja znacząco ograniczyła liczbę osób mogących się ubiegać w Ameryce o ochronę międzynarodową, wydłużyła terminy oczekiwania i zamknęła część biur pomagających uchodźcom osiedlić się w Stanach. Sądy zajmujące się sprawami o azyl mają dziś rekordowe zaległości: na rozpatrzenie wniosku przeciętnie czeka się 2,5 roku. Efekt: w USA mieszka 1,3 mln ludzi z niejasnym statusem.
Nowa administracja musi się też uporać z systemowymi dysfunkcjami, których przejawem był kilkumiesięczny epizod z separowaniem rodzin na granicy – w 2018 r. 4,4 tys. dzieci rozłączono z rodzicami i zamknięto w ośrodkach detencyjnych. Urzędnicy tłumaczą, że minie trochę czasu, zanim naprawią „infrastrukturę” migracyjną odziedziczoną po Trumpie.
Komentatorzy zwracają też uwagę, że cztery lata polityki „zero tolerancji” i zwalania na migrantów wszystkich bolączek Ameryki spowodowały czasowe stłumienie presji na granicę, lecz przyczyny, dla których wielu chce uciekać z krajów macierzystych, nie zniknęły. Wraz ze zmianą warty w Białym Domu wróciła nadzieja, że władze USA spojrzą na nowych przybyszów przychylniej. Na nic zdają się apele Bidena do wszystkich, by pozostali u siebie, i komunikaty, że wpuszczone zostaną tylko dzieci. Wielu wystarczają mgliste pogłoski o tym, że prezydent USA poluzował restrykcje i że nie będzie lepszego momentu na wyjazd. „Biden nam obiecał, że wszystko się zmieni” – żaliła się w rozmowie z reporterem „New York Timesa” zawrócona na granicy mieszkanka Hondurasu, która miała nadzieję dołączyć do pracującej w stanie Maryland siostry. W zwalczeniu dezinformacji nie pomogły nawet tysiące ogłoszeń w radiu i na portalach w Ameryce Środkowej i Południowej, które wykupił rząd USA, aby przestrzec ludzi przed podróżą.
Głębsze źródła obecnej fali migrantów tkwią bowiem w problemach, które trawią ich kraje w różnych rekonfiguracjach od dekad: biedzie, zorganizowanej przestępczości, korupcji i katastrofach naturalnych. Ze skutkami humanitarnymi tych bolączek musiały się skonfrontować zarówno ekipa Baracka Obamy, gdy w 2014 r. liczba dzieci z Ameryki Środkowej usiłujących samotnie wjechać do Stanów skoczyła do 68 tys., jak i administracja Donalda Trumpa, która w 2019 r. zatrzymała na granicy 76 tys. nieletnich bez opiekunów.
Mimo wprowadzenia pandemicznej blokady liczba osób usiłujących przedostać się do USA zaczęła rosnąć już w kwietniu 2020 r., na długo zanim Biden objął władzę. Kryzys gospodarczy związany z COVID-19 dotkliwie wpłynął na warunki życia rodzin w Gwatemali, Hondurasie i Salwadorze, skąd pochodzi dzisiaj najwięcej migrantów. W listopadzie kraje te nawiedziły kolejno dwa huragany – Eta i Iota – które wywołały gwałtowne ulewy i osuwanie się ziemi. Niszczycielski front pogodowy zmiótł z powierzchni ziemi domy, szkoły i szpitale, pozrywał drogi i mosty, a miejskie place pozalewał lawinami błotnymi. W całym regionie w wyniku powodzi i osuwisk zginęło kilkaset osób.
Biden zapowiedział, że będzie współpracować z krajami Ameryki Środkowej, aby pomóc zaradzić przyczynom ich problemów, a w konsekwencji zmniejszyć presję migracyjną na USA. Na początek Biały Dom ogłosił wznowienie programu z czasów Obamy, który pozwalał dzieciom z Gwatemali, Hondurasu i Salwadoru wystąpić o zgodę na dołączenie do rodzica w USA na miejscu, aby nie musiały podejmować ryzykownej podróży na meksykańską granicę. Kolejnym krokiem obliczonym na długofalowy efekt ma być pomoc Ameryki w osłabieniu pozycji karteli, poprawy sytuacji na rynku pracy i formowaniu instytucji kluczowych dla funkcjonowania społeczeństwa. Na początek Biden oferuje na te cele 4 mld dol.
Amerykańska straż graniczna musiała zignorować normy sanitarne, by nie doprowadzić do potężnej katastrofy humanitarnej