Obowiązujące od kilku dni nowe zasady udzielania kredytów z „Rodziny na swoim” ograniczają szanse na skorzystanie z programu do absolutnego minimum - pisze Adam Makosz.
W 2006 r. rząd zapewniał, że uruchamiany wówczas program „Rodzina na swoim” będzie podwaliną nowego budownictwa społecznego w Polsce. Wsparcie miało być skierowane do rodzin, które nie mają własnego lokum, ale przy wsparciu państwa będą zdolne ponieść wysiłek spłaty kredytu na zakup skromnego mieszkania lub budowę niewielkiego domu.
Tak się po części stało. Program z roku na rok cieszył się zauważalnie rosnącym zainteresowaniem Polaków. To, zamiast cieszyć polityków, wylało na ich głowy kubeł zimnej wody. Dopłacanie do komercyjnych kredytów przy zdecydowanym osłabieniu zainteresowania denominowanymi w obcych walutach w dłuższej perspektywie mogło wpędzić w państwo w kłopoty finansowe. Dlatego więc po objęciu wsparciem 120 tys. kredytów o łącznej wartości ponad 19 mld zł rządzący postanowili zakręcić kurek z pieniędzmi na dopłaty. Rząd nie zdecydował się na zastosowanie terapii szokowej. Wolał najpierw przypieczętować ustawę, która zwiąże ręce kredytobiorcom wybierającym się po „Rodzinę na swoim”.
Nowe, wyśrubowane limity cenowe udzielania kredytu w ramach „Rodziny na swoim” pozwalają wybierać potencjalnym kredytobiorcom jedynie w 0,4 proc. ofert z z warszawskiego rynku mieszkaniowego, 2 promilach ofert ze Szczecina i 1 promilu z Poznania. Mało popularna decyzja nie mogła jednak odbić się czkawką i to tuż przed zbliżającymi się wyborami. Do „Rodziny na swoim” zostali więc wciągnięci także single. Ci jednak mają jeszcze bardziej mizerne szanse na znalezienie mieszkania pod dopłatę. Nie dość, że muszą wybierać w kawalerkach, to jeszcze są one dużo droższe w przeliczeniu za metr niż M-3 czy M-4.
Niezależnie od statystyk z liczbą udzielonych kredytów „Rodzina na swoim” to hojny prezent od państwa i darmowe pieniądze dla kredytobiorców. Szkoda, że nie wyłącznie dla tych najbardziej potrzebujących. Nie liczyła się przecież zasobność portfela.