I stało się. Krajowa Rada Sądownictwa wzięła rozwód z konstytucją. A politycy rządzącej większości odegrali w tym melodramacie rolę złej teściowej. Widząc pewne rysy, jakie pojawiły się w tym związku, zamiast go ratować, doprowadzili do ostatecznego upadku.
Jest rozwód, są ofiary. Jak to zwykle bywa, ucierpią przede wszystkim najmniej winni. Chodzi o sędziów, którzy w końcu będą musieli wziąć udział w konkursie przeprowadzanym przez nową KRS, a wówczas oberwie im się podwójnie. Najpierw będą musieli przełknąć, że stają przed organem powołanym najprawdopodobniej niezgodnie z ustawą zasadniczą, później pogodzić się z tym, że w wielu przypadkach będą oceniani przez osoby mające dużo niższe kwalifikacje od nich samych.
Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. A chyba nikt nie ma wątpliwości, kto w tym przypadku jest wygranym. Jak na dłoni było to widać już kilka godzin po wybraniu przez Sejm nowych członków KRS. Ta szybka reakcja ze strony ministra sprawiedliwości, a więc przedstawiciela władzy wykonawczej, zwołującego konferencję w sprawie wyników wyborów do organu mającego stać na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziów, wprawiła mnie na moment w osłupienie. Po chwili jednak zdałam sobie sprawę, że po prostu nadal nie potrafię się przestawić na nowe tory, a mój mózg, jak na złość, po prostu desperacko broni się przed „ćwiczeniem gam nowej demokracji”, jak śpiewał kiedyś T-Love. Tymczasem dla tych, którzy zdołali się już przestawić na jedynie słuszny sposób interpretacji ustawy zasadniczej, zapewne nie było niczego zaskakującego w tym, że w roli rzecznika prasowego Krajowej Rady Sądownictwa występuje nie kto inny, jak właśnie członek rządu, szef resortu sprawiedliwości.
Myślę zresztą, że na zwołaniu konferencji rola ministra sprawiedliwości w legitymizowaniu nowej rady się nie zakończy. Czekam z niecierpliwością, kiedy Zbigniew Ziobro (tym razem, dla niepoznaki, jako prokurator generalny) zaskarży ostatnią nowelę o KRS do Trybunału Konstytucyjnego. To szachowe zagranie było już ćwiczone w przeszłości i świetnie się sprawdzało. O tym, że zdało egzamin, niech świadczą chociażby wypowiedzi niektórych sędziów, wówczas jeszcze kandydatów do KRS. Pytani, czy nie mają oporów przed udziałem w procedurze, która opiera się na przepisach wątpliwych konstytucyjnie, hardo odpowiadali, że od stwierdzenia, czy jakieś przepisy są niezgodne z ustawą zasadniczą, jest tylko i wyłącznie sąd konstytucyjny.
I tutaj wracamy do początku i tym samym do sedna sprawy. Jak na dłoni bowiem widać, że walka o sądownictwo została przegrana nie tydzień temu, lecz dużo wcześniej. Stało się to już wówczas, gdy udało się rządzącym przeforsować zmiany w Trybunale Konstytucyjnym. Teraz już każda potyczka przypomina jedynie grę w kotka i myszkę, kiedy kot bawi się swoją ofiarą tylko po to, aby ta miała lepszy smak, gdy będzie ją pożerał.
Nie chcę odgrywać roli Kasandry, jednak ostatnie dwa lata pozbawiły mnie większych złudzeń co do tego, o co chodzi rządzącym w „reformowaniu” wymiaru sprawiedliwości. Obaw bynajmniej nie rozwiały słowa jednego z obecnych członków KRS, który zapytany, czym dla niego jest niezawisłość sędziowska, odpowiedział, że według niego jest to „brak podatności na wpływy połączony jednak z umiejętnością słuchania”. Strach tylko pomyśleć, gdzie pan sędzia będzie przykładał ucho, aby się dowiedzieć, w którym miejscu bije teraz serce sądownictwa.