Unia Europejska trzeszczy w szwach, chwieje się w posadach – i to nie z winy nowych, środkowoeuropejskich członków. Czy może upaść? Niejedno królestwo, nawet cesarstwo zginęło bezpowrotnie i interesuje dziś tylko historyków.
W pewnym sensie Unia jest jakąś formą współczesnego cesarstwa. Korona cesarska nie wykluczała istnienia królestw, przeciwnie – wręcz zakładała ich względną odrębność. Cesarz nie miał stałej siedziby, był rex ambulans; dziś też prezydencja wędruje, a utrzymanie stałego dworu cesarskiego było i jest kosztowne.
54 lata (tyle liczy Unia) to w przypadku człowieka wiek już przedemerytalny – w naszych warunkach objęty ochroną. Ale ponieważ w modzie jest teraz podwyższanie jego granicy, zbadajmy, czy są jakieś powody, by odesłać Wspólnotę na wcześniejszą emeryturę.
Dzięki Unii nie mamy w Europie wojen i nic nie wskazuje na to, by demokratyczne, dobrze legitymizowane i kontrolowane przez obywateli rządy próbowały uciec od wewnętrznych problemów, pchając społeczeństwa w konflikty zewnętrzne – jak to się działo jeszcze w pierwszej połowie poprzedniego wieku. Takiego testu pokoju nie zdały swego czasu stany Ameryki Północnej, dzieląc się straszliwie w czasie wojny secesyjnej. Tam poszło głównie o dostępność do taniej siły roboczej, którą jankesi chcieli odebrać konfederatom, by w końcu swój cel osiągnąć za cenę 400 tys. poległych. Na razie Unia cierpi raczej na nadmiar rąk do pracy niż na ich brak. Wygląda więc na to, że mimo wszystko wewnętrzna wojna w Europie – przynajmniej z wyżej wymienionych powodów – nam nie grozi.

UE liczy już 59 lat. Czy są jakieś powody, by wysyłać ją na wcześnejszą emeryturę?

Bardzo powoli przestrzeń Unii staje się także wspólną przestrzenią prawa. Unifikację wymusza oczywiście prawo wspólnotowe, ale droga do przezwyciężenia wewnętrznych porządków prawnych na pewno jest jeszcze bardzo długa. Ale szczęśliwie została rozpoczęta. Europejską (prawo rzymskie) wspólną przestrzeń prawną zatraciliśmy przed wiekami, mozolnie budując mury poszczególnych porządków krajowych i szczelnie się w nich zamykając, by po kilkuset latach doświadczyć ich anachroniczności.
Z pierwszej wizyty w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości, jaką polscy sędziowie konstytucyjni odbyli tuż przed akcesją naszego państwa do UE, najbardziej w pamięci utkwiło mi spotkanie z sekretarzem sądu luksemburskiego, w trakcie którego zapoznawał nas z wewnętrzną drogą pytania prejudycjalnego. Może zadać je każdy, najmniejszy nawet sąd krajowy – poprzez pytanie chodzi o wyjaśnienie kwestii zgodności prawa krajowego z prawem unijnym.
Pytanie prejudycjalne, zadane w języku narodowym danego sądu, tłumaczone jest obecnie w Luksemburgu na wszystkie pozostałe 27 języków unijnych (w trakcie naszej wizyty było na 15) i następnie kierowane we właściwych językach do poszczególnych rządów z prośbą o opinię. Rządy odpowiadają na to wezwanie w swoich językach, po czym odpowiedzi, przetłumaczone na wszystkie pozostałe języki, wysyłane są do wszystkich pozostałych krajów, po to by rządy narodowe mogły się ustosunkować do poszczególnych opinii. Wszystkie te nowe opinie do wcześniejszych opinii pozostałych rządów tłumaczone są teraz na język francuski, ponieważ w tym języku pracuje Curia. Na rozprawie każdy jej uczestnik mówi w swoim własnym języku, ale przebieg rozprawy tłumaczony jest symultanicznie. Sędziowie porozumiewają się wewnętrznie w języku francuskim, w tym także języku przygotowują orzeczenie, tłumaczone następnie na poszczególne języki narodowe. Odpowiedź trafi w pierwszej kolejności do sądu zadającego na początku pytanie i w jego języku narodowym, ale jej treść wpłynie nie tylko na wyrok w danej sprawie, będzie bowiem kształtowała stan prawa i standard jego interpretacji we wszystkich krajach unijnych poprzez dokument wprawdzie sporządzony w języku narodowym, ale autoryzowany przez ETS.
Tę fascynującą opowieść prelegent zakończył taką refleksją: gdyby politycy wiedzieli, jakie następstwa zrodzi instytucja pytania prejudycjalnego, nigdy by się na jego wprowadzenie nie zgodzili. A wprowadzono je, jeśli dobrze pamiętam, poprzez traktat z Maastricht, czyli w 1992 roku. Wtedy na dobrą sprawę dopiero ruszył walec unijnej, dogłębnej i bardzo potrzebnej prawnej unifikacji, który – jak to walec – toczy się bardzo powoli, wszystko po drodze dokładnie wyrównując. Można by powiedzieć: „przyjdzie walec i wyró...” – jak śpiewał swego czasu Wojciech Młynarski, mając na myśli całkowicie inny walec, z całkiem innego świata. I całe szczęście, że w taki oto sposób ten unijny walec bardzo powoli i każdego dnia się toczy. I to jest w moim odczuciu bardzo, ale to bardzo piękne. A przy okazji – ileż etatów dla uzdolnionej językowo, także naszej młodzieży.