W kraju, który mieszkańcy uznają za bezpieczny i w którym popełnianych jest niewiele przestępstw kryminalnych, obywatele chcą instalować monitoring w celu poprawy bezpieczeństwa. A politycy spełniają ich oczekiwania.
Kiedy Fundacja Panoptykon obchodziła 10. urodziny, jej założycielki i prezeski Katarzyna Szymielewicz i Małgorzata Szumańska na miejsce obchodów wybrały warszawski Klub Komediowy. Świętowaniu towarzyszył improwizowany występ inspirowany problematyką szeroko rozumianego nadzoru, m.in. inwigilacją przez państwo i podmioty prywatne, pracą służb, sztuczną inteligencją. To zagadnienia, z którymi zespół fundacji zmaga się w swojej pracy od dekady. Nieprzypadkowo konwencja tego wydarzenia była bliska skeczom grupy Monty Python. Lista groteskowych spraw, z którymi zespół fundacji się zetknął w trakcie swojej pracy, mogłaby z jednej strony wyczerpać objętość niniejszego felietonu, a z drugiej naruszyć przekonanie o tym, że decyzje podejmowane na różnych poziomach władzy państwowej i samorządowej oraz świata biznesu są co do zasady racjonalne. Oczywiście to drugie założenie dotyczy wyłącznie tych P.T. Czytelników, którzy są o takiej racjonalności wciąż przekonani. Dlatego omówiony zostanie wyłącznie jeden z wątków szerokiego pola nadzoru lub – de facto – inwigilacji. Jako ilustrację związku tej problematyki ze światem Monty Pythona może posłużyć historia krakowskiego systemu monitoringu wizyjnego.

Miejska opatrzność

Tego, czym jest monitoring wizyjny, mieszkańcom Polski – i prawie całego świata – nie trzeba tłumaczyć. Kamery, czyli widoczny element tych systemów, są wszechobecne w przestrzeni publicznej i prywatnej nie tylko terenów zurbanizowanych. Towarzyszą ludziom w praktycznie każdej sytuacji i wszystkich okolicznościach, a w przypadku najmłodszych praktycznie od urodzenia. Miejsca, w których zainstalowano kamery, oraz towarzyszące instalacji okoliczności stanowią nieprzebrane źródło zgłoszeń przesyłanych do Panoptykonu oraz... memów. Internautów bawią m.in. kamery mające strzec obiektów sakralnych, jeżeli informacji o tym towarzyszy grafika Oka Opatrzności, czy montowanie wielu kamer obok siebie, co powoduje, że nie mogą się obracać. Zdecydowanie mniej zabawne są praktyki montowania monitoringu w miejscach, w których oczekiwanie pełnej prywatności nie wydaje się niczym przesadnym, np. w przebieralniach na basenach, toaletach czy kabinach do przymierzania ubrań w sklepach odzieżowych. Natomiast pomysły jednego z krakowskich radnych dotyczące kierunków rozwoju systemu miejskiego monitoringu oraz ich przyjęcie przez innych radnych, a także mieszkańców z jednej strony mogą wywoływać rozbawienie, a z drugiej – na różnych poziomach – przerażenie.
Historia rozpoczyna się w 2011 r., kiedy radny (wówczas dzielnicowy) z Prądnika Czerwonego zaproponował program, który nazwał „Ślepa kamera”. Zakładał on stworzenie systemu podobnego do monitoringu wizyjnego. W jego ramach aparaty fotograficzne rozmieszczone na terenie miasta miałyby co sekunda robić zdjęcia. Miały one być zapisywane, a dostęp do nich ograniczony tylko dla Policji, prokuratury oraz sądów. Celem miało być zapewnienie materiału wspomagającego działania śledcze organów ścigania, a następnie dowodów na potrzeby procesu. Oprócz tego system miał odstraszać potencjalnych bandytów.
Elementem, który zwrócił uwagę mediów i opinii publicznej, był jednak przede wszystkim sposób montażu aparatów. Miały bowiem zostać ukryte w... krasnalach ogrodowych oraz sztucznych sowach.
Program zyskał aprobatę rady dzielnicy i finansowanie w wysokości 100 tys. zł na pilotaż. Zainteresowanie mediów – skupione głównie na umiejscowieniu kamer w krasnalach i sowach – zdecydowało w końcu o odebraniu przez radę dzielnicy środków. Oznaczało to faktyczne wygaszenie programu. Radnego to jednak nie zraziło. Nauczyło natomiast unikania komicznych elementów w kolejnych odsłonach idei rozwoju krakowskiego monitoringu.
W 2014 r. referendum lokalne, które w założeniu miało dotyczyć pomysłu zorganizowania w Krakowie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2022 r., co samo w sobie można by uznać za temat godny podjęcia przez Klub Komediowy, zostało wykorzystane do zadania mieszkańcom również innych pytań. Jedno z nich brzmiało: „Czy jest Pani/Pan za stworzeniem w Krakowie systemu monitoringu wizyjnego, którego celem byłaby poprawa bezpieczeństwa w mieście?”. Wyniki nie były zaskakujące. Prawie 70 proc. głosujących odpowiedziało na tak zadane pytanie twierdząco. Dla porównania: prawie identyczny odsetek głosujących opowiedział się przeciwko organizacji w Krakowie igrzysk, a 55 proc. za budową w tym mieście metra. Osobliwe może się wydawać, że już przed zorganizowaniem tego referendum system monitoringu wizyjnego w Krakowie istniał. Według danych zamieszczonych przez samo miasto w Biuletynie Informacji Publicznej (BIP) w 2014 r. tylko Policja i straż miejska dysponowały 89 kamerami monitoringu wizyjnego, a wszystkie podmioty komunalne ponad 4 tys. kamer (dokładnie 4329).
W 2018 roku radny (wtedy już miejski) zaproponował System Bezpieczeństwa „Cyncynat”. Zakładał on montaż systemu 55 tys. (!) kamer na terenie całego miasta. Miały być zainstalowane na każdej latarni w granicach miasta. Każdej miały towarzyszyć głośnik, przycisk, dodatkowa lampa oraz druga kamera – na wysokości głowy dorosłego człowieka. Przycisk miał służyć do powiadamiania operatorów systemu o zdarzeniach mających miejsce obok tych latarni. Mieliby oni się tym zainteresować oraz poinformować o tym za pomocą głośników.
Radny przedstawiał następujący scenariusz na wypadek napadu. „Podbiegamy do latarni, naciskamy przycisk. Wtedy automatycznie dzieje się kilka rzeczy naraz. Zapala się dodatkowe oświetlenie, jest jasno jak w dzień. Przez głośnik emitowany jest komunikat: «Uwaga, został aktywowany System Pomocy 112». Osoba, która nas chce pobić, już wie, że o jego czynie poinformowane zostało centrum monitoringu. Tam też pojawia się obraz. Ktoś obsługujący system przez głośnik mówi: «Widzę cię, jesteś ubrany w zieloną bluzę i czapkę, przestań bić tego człowieka, na miejsce jedzie patrol». To aspekt psychologiczny, przestępca czuje się obserwowany”.
Ze względu na przewidywane koszty wdrożenia tego systemu oraz fakt, że miejski system monitoringu rozwinął się przez cztery lata (2014–2018) do prawie 200 kamer (dokładnie 193), a suma wszystkich kamer obsługiwanych przez podmioty komunalne na terenie Krakowa wzrosła do ponad 12698 (dane za BIP), postanowiono ograniczyć program do (ponownie) pilotażu na terenie Prądnika Czerwonego. W tej pilotażowej wersji miał on się składać z 1000–3500 kamer i kosztować w pierwszym roku realizacji 3,5 mln zł. Środki na ten cel zostały zarezerwowane w budżecie Krakowa na 2019 rok. Ponownie zainteresowanie mediów, rzecznika praw obywatelskich i organizacji pozarządowych, w tym m.in. Fundacji Panoptykon, doprowadziło do zablokowania realizacji tego pomysłu. Ostatecznie przesądziła o tym opinia Zespołu Radców Prawnych Urzędu Miasta (ZRPUM). Zgodnie z nią „przedstawiona koncepcja monitoringu obarczona jest z założenia podstawowymi wadami prowadzącymi do rażącej sprzeczności z zapisami Konstytucji RP z uwagi na niedopuszczalną ingerencję w wolności i prawa obywatelskie”.

A kamer przybywa

Skoro kolejne podejście radnego zakończyło się fiaskiem, to po co – poza celem po części kronikarskim, a po części humorystycznym – przedstawiać tę historię? Przede wszystkim niezależnie od jego poczynań, w latach 2014–2018 liczba kamer na terenie Krakowa administrowanych wyłącznie przez podmioty komunalne wzrosła prawie trzykrotnie. Na 1 km kw. powierzchni miasta jest prawie 40 kamer (dokładnie 38,8), a jedna przypada na 21 mieszkańców. Warto również zaznaczyć, że wyliczenia te nie obejmują kamer systemów należących do podmiotów komercyjnych (sklepów, punktów usługowych, operatorów bankomatów) lub osób fizycznych ani wideorejestratorów samochodowych. Jednym ze skutków takiego dynamicznego przyrostu jest niewątpliwie materializacja zagrożenia, przed którym ostrzegali autorzy opinii ZRPUM. Niedopuszczalna ingerencja w wolności i prawa obywatelskie poprzez wszechobecność kamer w każdym typie przestrzeni (publicznej, półpublicznej i prywatnej) jest faktem. Drugi, łatwiejszy do uzmysłowienia sobie także przez osoby nieuznające za istotne wolności i praw obywatelskich, ma wymiar ekonomiczny. Każdy system oznacza koszt zakupu sprzętu i jego instalacji, a następnie konserwacji i – zwłaszcza w przypadku systemów publicznych – eksploatacji. Odrywając się od przypadku Krakowa, w celu uzmysłowienia sobie powszechności omawianego zjawiska można to dobrze zilustrować danymi z Warszawy. Roczny koszt utrzymania stołecznego systemu monitoringu wizyjnego w budżecie na 2019 r. to 18 mln zł (z czego same wynagrodzenia i ich pochodne to prawie 16,5 mln zł). Jego modernizacja to dodatkowy 1 mln zł. Warszawski system składa się z 15 centrów oglądowych, które monitorują pracę 404 kamer. W jego skład wchodzi więc prawie dwa razy więcej kamer niż w systemie w Krakowie.
Bezpieczeństwo jest jednak na tyle nośnym i ważnym w odbiorze społecznym tematem, że argumenty natury wolnościowej czy ekonomicznej są często uznawane za nieistotne lub mniej ważne. Wiele osób uważa, że mając do wyboru bezpieczeństwo i wolność, należy postawić na tę pierwszą wartość. Nie oceniając takich wyborów, należy zwrócić uwagę, że alternatywa ta jest oczywiście fałszywa. Zwracano na to uwagę już przynajmniej 200 lat temu. Benjamin Franklin miał stwierdzić, że „społeczeństwo oddające część wolności w celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa nie zasługuje na żadne z nich i oba straci”. Potwierdzają to też historyczne i współczesne przykłady, kiedy to ograniczanie wolności i praw obywatelskich nie skutkowało zwiększeniem bezpieczeństwa, a zazwyczaj towarzyszyła mu rozbudowa aparatu ścigania, w tym różnego rodzaju służb bezpieczeństwa.

Kto się czuje zagrożony

Kolejnym, w zasadzie kluczowym, elementem całej historii jest cel, jaki miałby zostać osiągnięty dzięki stworzeniu/rozbudowie systemu monitoringu wizyjnego w Krakowie i innych polskich miastach. Jest nim poprawa bezpieczeństwa lub – jak to określił krakowski radny – odstraszenie potencjalnych bandytów. Tak postawiony cel zakłada, że bezpieczeństwo (wewnętrzne, a nie międzynarodowe) wymaga poprawy, a bandyci stanowią zagrożenie dla mieszkańców Krakowa i odwiedzających to miasto. Dotyczyć miałoby to również każdego innego polskiego miasta, w którym zainstalowano monitoring wizyjny lub instalacja jest planowana (chociaż miejsc bez miejskiego systemu monitoringu wizyjnego jest coraz mniej). Otóż założenie, że jest niebezpiecznie, czyli że zagrożenie przestępczością kryminalną jest istotnym problemem w Polsce, jest błędne. Wydawać się może, że taki pogląd jest niepopularny. Niemniej zdecydowana większość respondentów przeprowadzonego na reprezentatywnej próbie badania CBOS z maja 2019 r. – aż 89 proc. – uznaje Polskę za kraj, w którym żyje się bezpiecznie. To prawie najlepszy wynik w historii tych badań. Tylko w 2017 r. taką ocenę wyrażał większy o 1 pkt proc. odsetek badanych. Przed 1989 r. wyniki te były niższe – w 1987 r. Polskę za kraj bezpieczny uznało „tylko” 74 proc. badanych. W latach 90. XX wieku i na początku XXI wieku oceny te były diametralnie inne. 80 proc. badanych mieszkańców Polski nie uważało jej za kraj, w którym żyje się bezpiecznie (rekordowe pod tym względem były lata 1995 i 2001). Ponad czterokrotnie mniejszy odsetek uważał ją za bezpieczny kraj do życia!
Jeszcze bardziej kategoryczne są odpowiedzi dotyczące oceny bezpieczeństwa w miejscu zamieszkania respondentów. W 2019 r. prawie wszyscy (!) respondenci (98 proc.) uznali, że dzielnicę, osiedle lub wieś, w których mieszkają, można nazwać bezpiecznymi i spokojnymi. W latach 1995 i 2001 takiego zdania było odpowiednio 67 proc. i 68 proc. respondentów.
Można wprawdzie zbyć to stwierdzeniem, że to efekt propagandy sukcesu lub braku kompetencji respondentów do udzielania odpowiedzi na ten temat. Uznanie pierwszego z tych argumentów za prawdziwy oznaczałoby, że propaganda przed rokiem 1989 w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej miała mniejszą skuteczność niż obecnie. Drugiego z nich natomiast można z takim samym uprawnieniem użyć w stosunku do decydentów wybieranych przecież spośród mieszkańców Polski... lub odwołać się do bardziej obiektywnych źródeł. Jednym z nich mogą być statystki policyjne. Pomimo stawiania im wielu (słusznych) zarzutów są dobrym narzędziem do śledzenia trendów. Zgodnie z nimi zaś bezwzględna liczba przestępstw kryminalnych stwierdzonych przez Policję w Polsce w 2017 r. wyniosła niewiele ponad 460 tys. (463 907). To ponad dwukrotnie mniej niż w rekordowym roku 2000, kiedy zostało zarejestrowanych ponad 1,1 mln takich czynów (1 133 162). Żeby jednak nie polegać wyłącznie na statystykach policyjnych, można skorzystać z innego źródła. Najbardziej wiarygodne w tym zakresie są badania wiktymizacyjne, czyli identyfikujące liczbę pokrzywdzonych przestępstwami. Pozwalają one uwzględnić również tzw. ciemną liczbę przestępstw, czyli czynów, które z różnych powodów nie zostały ujęte w statystykach policyjnych. W 1999 r., kiedy po raz pierwszy zadano to pytanie w badaniach CBOS, 22 proc. respondentów przyznało, że w ciągu pięciu lat poprzedzających badanie coś im ukradziono. W kulminacyjnym roku 2002 pokrzywdzenie kradzieżą było już doświadczeniem 31 proc. badanych. W 2019 r. takich odpowiedzi było prawie trzykrotnie mniej w stosunku do 2002 roku – 11 proc. Dokumentuje to dobrze najbardziej niebezpieczny okres w najnowszej historii Polski: koniec lat 90. XX wieku i początek XXI wieku. Chociaż nawet wówczas Polska była krajem (relatywnie) bezpiecznym – w stosunku do większości państw europejskich liczba zarejestrowanych przestępstw w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców była zdecydowanie niższa. Jest też bezpieczna obecnie. W ostatnim roku, dla którego możliwe jest porównanie danych z 38 europejskich krajów (2011), liczba wszystkich kradzieży mienia w Polsce wynosiła 960 na 100 tys. mieszkańców. Średnia dla wszystkich krajów z tego projektu była prawie dwa razy większa i wynosiła 1890. Dla Niemiec współczynnik ten wynosił 2940, dla Anglii i Walii 3603, a Holandii 4020 (dane za European Sourcebook of Crime and Criminal Justice Statistics 2014/2017). Do porównania z Polską wybrane zostały trzy państwa, do których najwięcej polskich obywateli emigrowało po naszym przystąpieniu do Unii Europejskiej. Według danych GUS z 2017 r. w tych trzech krajach mieszkało czasowo (czyli ponad rok) ponad 1,6 mln Polaków.
Niezależnie zatem od tego, czy nadzorować otoczenie będą krasnale ogrodowe wyposażone w aparaty fotograficzne, czy też nasze miasta będą obserwować kamery rozbudowywanych i coraz nowocześniejszych systemów monitoringu wizyjnego, Polska była, jest i zapewne będzie krajem bezpiecznym. To zupełnie niezależne od tego, przedstawiciele jakiej partii sprawują władzę. Skoro poprawa następuje od roku 2001, praktycznie każdy rząd mógłby sobie przypisać zasługi na tym polu (nawet jeżeli poprawa była niezależna od działań lub zaniechań władz). Nie ma na to również wpływu liczba kamer systemów monitoringu wizyjnego. Gdyby ten ostatni czynnik miał wpływać na bezpieczeństwo, to np. w Anglii i Walii – niekwestionowanych europejskich liderach pod względem liczby takich systemów i samych kamer – byłoby znacznie bezpieczniej, niż wskazują na to wszystkie dostępne dane.
Mamy więc do czynienia z sytuacją rodem z Monty Pythona. W kraju, który mieszkańcy uznają za (bardzo) bezpieczny i w którym popełnianych jest (stosunkowo) mało przestępstw kryminalnych, ci sami mieszkańcy chcą instalować systemy monitoringu wizyjnego w ich miejscach zamieszkania (wyniki referendum w Krakowie nie są odosobnionym przykładem) w celu poprawy bezpieczeństwa. A politycy (w tym wspominany radny) spełniają ich oczekiwania. Przeznacza się na to znaczące środki, finansując systemy ingerujące w prawa i wolności obywatelskie. Niemniej duża część obywateli tego kraju (według ostrożnych szacunków około 10 proc. populacji) decyduje się na życie w innych państwach, w których faktyczne zagrożenie przestępczością jest kilkakrotnie większe. Tak, ten kraj to Polska. Pewnym pocieszeniem może być to, że racjonalność nie jest mocną stroną przedstawicieli naszego gatunku, niezależnie od długości i szerokości geograficznej, choć pewnie to mało optymistyczne.