Niebezpiecznie zbliżam się do wieku, w którym nawet gdybym chciał, to nie dane mi będzie rozpocząć kariery sędziowskiej. Przynajmniej po ostatnich zmianach w ustawie o Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury. O wiele bardziej prawdopodobny wydaje mi się debiut w charakterze oskarżonego. I to nie dlatego, że co rano budzę się z dziką żądzą złamania prawa, ale dlatego że czynów zabronionych przez prawo jest tyle, że czasem łamiemy przepisy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Piszę o tym, bo w dyskusji pt. „Sprawność postępowania a gwarancje procesowe” niestety bliższa jest mi perspektywa strony postępowania karnego (oskarżonego lub oskarżyciela posiłkowego) niż sędziego. Zarówno oskarżony, jak i oskarżyciel posiłkowy zasługują na sprawiedliwość, a przepisy mają być tak skonstruowane, by w rozsądnym czasie można było tę sprawiedliwość wymierzyć. To są oczywiście truizmy, ale mam wrażenie, że na co dzień niektórym umykają.
W ubiegłym tygodniu napisaliśmy („Za zabawy z prawem płacą oskarżeni. Czasem słono” DGP z 8 sierpnia 2018 r.), że obecna procedura karna, dając prymat sprawności postępowania przed interesami stron, narusza ich prawa. W telegraficznym skrócie chodzi o to, że nieobecność na jednej rozprawie może skutkować tym, że oskarżony nie tylko nie zostanie powiadomiony o następnym terminie, jeśli będzie on krótszy niż 35 dni, ale nawet nie będzie wiedział o wyroku, bo ten nie będzie mu doręczony. W konsekwencji może stracić szansę na odparcie oskarżeń prokuratora, a może nawet na skuteczne wniesienie apelacji. W efekcie może się okazać, że oskarżony dostanie dwa pisma. Jednym będzie wezwanie na pierwszą rozprawę, a drugim do stawiennictwa w zakładzie karnym. Oczywiście jeśli zapadłby wyrok przewidujący taką karę. Czy to jest w porządku?
Wielu komentatorów przekonuje, że tak. Oskarżonemu nie dzieje się przecież krzywda. Trzeba się interesować sprawą. Można dzwonić do sądu, dopytywać, wysyłać maile z pytaniami o datę następnego posiedzenia. Poza tym art. 374 kodeksu postępowania karnego (k.p.k.) wyraźnie stanowi, że oskarżony ma prawo (a nie obowiązek) uczestniczenia w rozprawach.
Owszem, to wszystko prawda. Tak samo jak prawdą jest, że oskarżony zostaje pouczony o możliwości wydania wyroku przez sąd pod jego nieobecność oraz o tym, że ten nie jest mu doręczany.
Nie rozumiem jednak, dlaczego fakt powiadomienia nieobecnej strony o następnym terminie jest uzależniony od tego, czy wypada on za 35 dni, czy jednak za 36. Bo przerwa w rozprawie może trać do 35 dni. Kiedy następna rozprawa miałaby zostać wyznaczona po tym terminie, należy ją odroczyć, a wtedy nieobecnych należy o tym zawiadomić.
Jeśli ktoś uznał, że to rzeczywiście przyspieszy postępowanie – zgoda. Ale dlaczego wobec tego wykreślono przepis obligujący sąd do dostarczenia wyroku? Przecież i tak nieobecność oskarżonego – nieświadoma czy celowa – nie zaburzyła przebiegu postępowania. Zapadł wyrok, który można przekazać do wykonania. Czy jeśli skazujemy kogoś w imieniu Rzeczypospolitej, nie stać nas choćby na przesłanie odpisu tego wyroku osobie, której on dotyczy?
A może tak jest po prostu wygodnie? Przecież – jak usłyszałem od jednego z sędziów, któremu to się zresztą nie podoba – kiedy wyślemy wyrok skazanemu, to może on chcieć się od niego odwołać. Tym samym narażamy się na uchylenie orzeczenia. A nawet jeśli sąd drugiej instancji podtrzyma rozstrzygnięcie pierwszej, to przecież by w ogóle apelacja była możliwa, trzeba usiąść i napisać uzasadnienie do wyroku, co zajmuje czas. Tymczasem jak się go nie dostarczy, kłopot z głowy.
Oczywiście tylko pozornie. Bo jak się delikwent w końcu zorientuje, że wyrok w jego sprawie zapadł, a on nic o tym nie wiedział, będzie próbował tę niekorzystną dla siebie sytuację odwrócić. Będzie więc występował o przywrócenie terminu na złożenie wniosku o uzasadnienie wyroku i o wznowienie postępowania. Nawet jeśli szanse są na to małe (przecież nikt nie złamał prawa, a oskarżony był o przepisach pouczany), wnioski i tak trzeba będzie rozpoznać. W tej sytuacji zysk – czyli przyspieszenie pracy sądów – już się tak wielki nie wydaje.
Albo rzeczywiście mamy postępowanie dwuinstancyjne, albo mamy je tylko na kartach konstytucji. Oczywiście nie chodzi o to – jak napisał na łamach wtorkowego DGP sędzia Marek Krysztofiuk („Oskarżeni to nie dzieci we mgle”, DGP 14–15 sierpnia 2018), by podsądnego prowadzić za rękę. Ale w sytuacji gdy nie ma on obrońcy, zakładanie, że będzie się sprawnie poruszał w procedurze oraz rozumiał swoje prawa i obowiązki po lekturze pouczenia, jest dość karkołomne. Po pierwsze adresatem pouczeń dla oskarżonych są nie tylko osoby z tytułami naukowymi (które przygotowywały reformę procedury karnej), ale też ludzie mający problem ze zrozumieniem prognozy pogody. Na hermetyczność pouczeń zwracali uwagę kolejni rzecznicy praw obywatelskich i nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Mnogość sytuacji życiowych – począwszy od wadliwie działającego systemu doręczeń, a na skazywaniu osób chorych psychicznie (które co do zasady nie podlegają odpowiedzialności karnej) skończywszy – sprawia, że skuteczność gwarancji procesowych wygląda świetnie, gdy patrzymy na ustawę. W praktyce niestety nie jest tak, że tylko wykazujący złą wolę i samodzielnie rezygnujący z ochrony są tej obrony pozbawieni.
W projekcie reformy procedury cywilnej Ministerstwo Sprawiedliwości przymierza się do rezygnacji z fikcji doręczeń na rzecz dążenia do skutecznego doręczenia, a w procedurze karnej już ta fikcja nam nie przeszkadza.
Wygląda na to, że państwo bardziej dba o to, bym wiedział o pozwie sąsiada, który twierdzi, że nie oddałem mu 1000 zł, niż o postępowaniu zainicjowanym na skutek jego oskarżenia o to, że mu te 1000 zł ukradłem, porysowałem auto, wytrułem rybki i zwyzywałem jego żonę (w dodatku publicznie). W tym pierwszym przypadku państwo wyśle nawet komornika zamiast listonosza, żebym się dowiedział o pozwie. W tym drugim mam się dowiadywać – nawet gdy nie odbiorę pisma. I cieszyć się, że to lepiej, bo mnie policjant nie doprowadzi.