Polskie władze w sposób świadomy zrezygnowały ze standardów państwa prawnego na rzecz praktyk stosowanych w niektórych krajach Afryki
Jacek Zaleśny konstytucjonalista i politolog z Uniwersytetu Warszawskiego, członek Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych, Polskiego Towarzystwa Prawa Konstytucyjnego, sekretarz naukowy „Studiów Politologicznych”, członek komitetu redakcyjnego „Przeglądu Prawa Konstytucyjnego”, redaktor tematyczny czasopisma „e-Politikon”, redaktor tematyczny czasopisma „Ius Novum” / Dziennik Gazeta Prawna
Choć Polska nie została z nazwy wymieniona w raporcie dla amerykańskiego Senatu o tajnych więzieniach CIA, to po zapoznaniu się z nim już nikt nie ma wątpliwości, że były one też u nas. I torturowano w nich więźniów. Jeśli w wyborach zwyciężyłaby partia, która chciałaby rozliczyć tę sprawę, to jakie ma instrumenty prawne do tego, by pociągnąć winnych do odpowiedzialności?
Więzienie CIA działało w naszym kraju na podstawie umowy między władzami RP a USA. Stąd pytania wyjściowe: w jakim trybie umowa była zawiązana oraz realizowana i jaka jest jej treść? Bo wszelkie działania funkcjonariuszy państwa obcego na terenie Polski powinny mieć prawne podstawy. Jeżeli owa umowa dotyczy kwestii praw człowieka i wolności jednostki – a na to mogą wskazywać przejawy jej stosowania – to w świetle konstytucji powinna być ona nie tylko umową ratyfikowaną przez prezydenta, ale także na jej ratyfikowanie zgodę powinien wyrazić Sejm. W tym zakresie prawo polskie nie zna wyjątków, nawet co do zagadnień objętych klauzulą niejawności. Tak się nie stało, co może oznaczać, że umowa została wprowadzona do naszego porządku prawnego z radykalnym naruszeniem Konstytucji RP.
Trudno przypuszczać, by w tej umowie kwestie dotyczące praw człowieka były w ogóle poruszone.
To powinno wynikać z kontekstu porozumienia. Bo to kwestia udostępnienia infrastruktury państwa w jakimś konkretnym celu. Ten cel powinien wskazywać, że chodzi o pomoc w zakresie przetrzymywania na terytorium RP osób dostarczanych przez stronę amerykańską.
To by wskazywało na odpowiedzialność ówczesnego premiera Leszka Millera.
Premier jest osobą wiodącą, bo to Rada Ministrów wyraża zgodę na podpisanie każdej umowy międzynarodowej, a premier kieruje jej pracami i z tego tytułu ponosi odpowiedzialność. Poza tym nawet gdyby kwestia praw i wolności nie była uregulowana w tej umowie bezpośrednio, to i tak politykę dotyczącą spraw międzynarodowych prowadzi Rada Ministrów, a premier zapewnia wykonanie polityki rządu i określa sposoby jej wykonania. Przy czym prezes Rady Ministrów ma dochować szczególnej staranności, aby ta polityka była zgodna z konstytucją. Jeśli tego nie robi, to ponosi odpowiedzialność: konstytucyjną, karną lub polityczną.
A co z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych Włodzimierzem Cimoszewiczem?
W powstawaniu każdej umowy międzynarodowej uczestniczy minister spraw zagranicznych. Jeżeli nawet nie jest inicjatorem jej zawarcia, nie uczestniczy w jej negocjowaniu, to wyraża zgodę na jej podpisanie. Nie tylko zatem jest informowany o negocjowaniu danej umowy międzynarodowej, ale wypowiada się co do możliwości zawarcia umowy o konkretnej treści. Oczywiście jest możliwe, że szef dyplomacji jest przeciwny zawarciu umowy międzynarodowej o danej treści, ale wówczas jego sprzeciw powinien być utrwalony w dokumentacji towarzyszącej powstawaniu umowy.
Czy w takiej umowie nie wystarczy, aby strona polska zawarła ustęp, w którym zobowiązuje drugą stronę do przestrzegania regulacji obowiązujących na terenie naszego państwa?
Nie. Całą odpowiedzialność prawną za przestrzeganie polskiej konstytucji oraz prawa międzynarodowego ponoszą odpowiednie organy władzy publicznej. Klauzula, że strona polska udostępnia infrastrukturę do swobodnego jej wykorzystania przez funkcjonariuszy innego państwa, z zastrzeżeniem, że mają przestrzegać prawa polskiego, jest sprzeczna chociażby z art. 5 Konstytucji RP, zgodnie z którym to Rzeczpospolita zapewnia wolność i prawa człowieka.
Na dodatek jesteśmy stroną europejskiej konwencji praw człowieka, która stała się częścią naszego porządku prawnego.
I dlatego moje „nie” jest tak stanowcze, ponieważ właśnie z konwencji wynika, że żadne państwo, które jest jej stroną, nie może pod jakimkolwiek pozorem ani w jakiejkolwiek postaci umożliwić naruszania praw jednostki na swoim terenie. Niezależnie od porozumień z innymi państwami. Przypomniał to zresztą Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, który w sprawie Husayn Abu Zubaydah i Al-Nashiri przeciwko Polsce stwierdził, że niezależnie od treści umowy polsko-amerykańskiej i konkretnych działań strony amerykańskiej to strona polska odpowiada za to wszystko, co dzieje się na jej terytorium, i jest to odpowiedzialność bezwzględna. Trybunał stwierdził, że Polska naruszyła art. 3 konwencji pomimo faktu, iż przesłuchania prowadzone były wyłącznie przez funkcjonariuszy CIA i najprawdopodobniej polscy funkcjonariusze nigdy nie byli świadkami łamania praw osób przetrzymywanych w Starych Kiejkutach. Z punktu widzenia naruszenia przepisów konwencji niewiele to zmienia. Zgodnie z art. 1 konwencji Polska ma obowiązek zagwarantować prawa w niej określone wszystkim osobom znajdującym się pod jej jurysdykcją. Dla stwierdzenia naruszenia wystarczy, że władze polskie świadomie stworzyły warunki, w których możliwe było torturowanie więźniów, zapewniając odpowiednie zaplecze i udzielając pomocy organizacyjnej, technicznej czy logistycznej.
Dzisiaj słyszymy, że na mocy tej umowy Polska zrzekła się możliwości decydowania o tym, co się dzieje na terenie udostępnionym Amerykanom.
Gdyby umowa zawierała przepis, że polska strona zrzeka się, rezygnuje czy w innej postaci odstępuje od wykonywania suwerenności na części swojego terytorium, to w tym zakresie umowa jest niezgodna z konstytucją. W żadnej postaci władze państwowe nie mają kompetencji do rezygnowania z części suwerenności na terytorium RP na rzecz innego państwa. W tym zakresie wola polskiego prawodawcy jest jednoznacznie określona. W trakcie prac konstytucyjnych była ona przedmiotem bardzo szczegółowych analiz, kiedy w związku z polskimi aspiracjami unijnymi było wiadomo, że wiążą się one z przekazywaniem kompetencji organów władzy publicznej. Wtedy właśnie zastrzeżono, że może to nastąpić na rzecz organizacji międzynarodowej lub organu międzynarodowego, ale nie na rzecz innego państwa. Jedyne terytoria, na których jest wyłączona jurysdykcja RP, to siedziby ambasad i konsulatów państw innych.
Gdyby tortury odbywały się na terenie amerykańskiej ambasady, to wówczas też byśmy za to odpowiadali?
Nie, co do zasady Polska nie ponosi odpowiedzialności za to, co się dzieje na terenie działających u nas ambasad czy konsulatów. Gdyby polskie służby miały informacje o stosowanych tam torturach czy innych praktykach naruszających polskie prawo, wówczas powinny wystąpić do władz danego państwa o zaprzestanie tego typu praktyk. Gdyby polska strona miała jeszcze informacje o konkretnych odpowiedzialnych za to osobach, to ma wszelkie podstawy do uznania ich za osoby niepożądane. Natomiast na poziomie prawnym Polska nie poniosłaby konsekwencji, nie ma bowiem narzędzi do zapobiegania takim zdarzeniom. Polskie organy władzy nie mają kompetencji do wykonywania czynności na terenie ambasad i konsulatów innych państw. Natomiast wyłączając teren ambasad i konsulatów, w żadnym innym przypadku nie można się zrzec czy w jakikolwiek inny sposób zrezygnować z suwerenności na części swojego terytorium. Gdyby taki przepis był w tej umowie zawarty, byłby niezgodny z konstytucją, a podmiot, który brał udział w przygotowaniu tej umowy w tym zakresie, ponosiłby z tego tytułu odpowiedzialność prawną.
A co, jeśli brak możliwości decydowania o tym, co się działo w Starych Kiejkutach, wynikał nie z umowy, tylko w praktyce strona polska nie miała tam wstępu? Czy wtedy też można postawić premiera przed Trybunałem Stanu i przed sądem?
Jeżeli umowa nie zawiera przepisów odnoszących się do praw człowieka, a w stanie faktycznym następuje odstąpienie od władztwa na tym terytorium, to jest to z kolei naruszenie przepisów prawa w postaci winy w nadzorze. Organy władzy publicznej są prawnie zobligowane do przestrzegania przepisów obowiązujących na terenie państwa polskiego w całej ich rozciągłości. Nie ma prawnej możliwości, aby w stanie faktycznym odstąpić od wykonywania jurysdykcji na jakimś fragmencie terytorium państwa polskiego. Gdyby więc okazało się, że Amerykanie działali z naruszeniem przepisów umowy, a polskie służby nie miały nic do powiedzenia w tych sprawach, to w takim wypadku mówimy o zaniechaniu działania z ich strony i odpowiednio o winie w nadzorze.
Czy za to też Leszek Miller powinien usłyszeć prokuratorskie zarzuty i stanąć przed TS?
Czy powinien usłyszeć zarzuty, to jest kwestia ocenna i zależna od efektów przeprowadzonego postępowania przygotowawczego. Natomiast nie ma prawnych, formalnych przeszkód, aby nie mógł ponosić odpowiedzialności odpowiednio przed sądem lub Trybunałem Stanu. Jest to dopuszczalne, bo organy zaangażowane w wykonywanie umowy polsko-amerykańskiej wchodzą w skład systemu organów podporządkowanych Radzie Ministrów, a niektóre z nich bezpośrednio podlegają prezesowi Rady Ministrów. W tym miejscu ważny jest fragment orzeczenia ETPC, w którym trybunał podniósł, że władze RP nie tylko wiedziały o sposobie wykorzystania tego terytorium, ale też brały w tym przedsięwzięciu udział. Polacy co prawda nie torturowali, ale udostępniali przestrzeń powietrzną, lotnisko, nieruchomości umożliwiające torturowanie. W zapewnieniu całej tej złożonej logistyki w sposób zorganizowany brali udział polscy funkcjonariusze. Tu nie ma mowy o incydentalnym, przypadkowym zdarzeniu, tylko o sekwencji działań, w których brały udział różne organy RP. A skoro różne, to ich działania musiały być zaplanowane, skoordynowane. Ktoś tę koordynację musiał zapewniać i ktoś musiał dawać przyzwolenie, aby ona mogła mieć miejsce. To właśnie powinno być przedmiotem prokuratorskiego postępowania i oceny sądu.
Czy torturowani więźniowie mogliby po wyroku pozwać np. w innym kraju Leszka Millera, by domagać się od niego odszkodowania na drodze cywilnej?
Prawo polskie, w tym prawo międzynarodowe, którym Polska jest związana, nie dopuszcza takiej możliwości.
A co, jeśli wszystko działo się za przyzwoleniem lub wiedzą prezydenta? Czy można pociągnąć go do odpowiedzialności?
W analizowanej sprawie trudno mówić o udziale głowy państwa w postępowaniu, bo z wiedzy, którą posiadamy, wynika, że jest to umowa zawarta pomiędzy organami podległymi Radzie Ministrów. W typowej procedurze powstawania takiej umowy prezydent nie uczestniczy. By zatem mówić o jakiejkolwiek odpowiedzialności prawnej, najpierw trzeba byłoby udowodnić, że Aleksander Kwaśniewski wiedział o jej powstawaniu bądź o tym, że ona powstała, bądź w inny sposób zgadzał się na stosowanie na terytorium Polski tortur, okrutne, nieludzkie lub poniżające traktowanie.
Co z przedstawicielami kolejnego rządu? Roman Giertych twierdzi, że tak samo powinni odpowiadać późniejszy premier Jarosław Kaczyński i minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Także premier Kazimierz Marcinkiewicz przyznał, że został poinformowany o współpracy z USA już następnego dnia po zaprzysiężeniu.
Stosowanie na terenie RP tortur, okrutne, nieludzkie lub poniżające traktowanie są niezgodne z art. 40 polskiej konstytucji i odpowiednio art. 3 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, której Polska jest stroną. Podlegają także ściganiu w świetle przepisów prawa karnego. W tym przypadku zastosowanie mógłby mieć art. 240 kodeksu karnego, zgodnie z którym odpowiedzialności karnej podlega ten, kto mając wiarygodną wiedzę o dokonaniu odpowiedniego czynu zabronionego, nie zawiadomił niezwłocznie organu powołanego do ścigania przestępstw. A to oznacza, że nie jest wykluczona odpowiedzialność karna nie tylko osób, które bezpośrednio brały udział w popełnianiu tych przestępstw, ale także osób, które mając wiarygodną wiedzę na ich temat, nie poinformowały odpowiedniego organu władzy publicznej. Kluczowe jest zatem pytanie, jaką wiedzę posiadali członkowie tamtego rządu. Kwestia ich stanu wiedzy jest złożona. Pytali przecież o to członkowie sejmowej komisji ds. służb specjalnych, ale nie wiemy, co usłyszeli, bo posiedzenia tej komisji są niejawne. Praktyka jest taka, że stosunkowo często szefowie służb w sposób bardzo oszczędny i niejednoznaczny mówią o faktach. Trudno więc uzyskać jednoznaczną opinię, co się w tej sprawie faktycznie wydarzyło. W dzisiejszym stanie wiedzy trudno mówić, że następcy Leszka Millera mieli pełną świadomość charakteru praktyk, do których dochodziło na terytorium RP. Raczej można domniemywać, że ta wiedza była szczątkowa i pozbawiona elementów jednoznacznie wskazujących na naruszenie przepisów Konstytucji RP i europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności.
Ale na tyle duża, że zaowocowała złożeniem doniesienia do prokuratury.
Pamiętajmy, że członkowie komisji sejmowej dysponują wiedzą pochodną, wiedzą tyle, ile im powiedzieli szefowie służb specjalnych. Dlatego w tym przypadku byłbym bardzo ostrożny w mówieniu o winie polegającej na niezawiadomieniu o popełnieniu przestępstwa.
A czy powinien ponieść odpowiedzialność szef Agencji Wywiadu, a może minister obrony?
Gdyby udało się dowieść, że ta umowa jest niezgodna z konstytucją bądź ustawą, to każdy, kto brał udział w powstawaniu takiej umowy – w zakresie swojej aktywności w jej dochodzeniu do skutku – ponosi odpowiedzialność prawną. Drugi obszar zagadnienia to obszar wykonywania tej umowy. Ta kwestia w wyroku trybunału w Strasburgu jest dużo bardziej wyrazista, bo wskazuje on, że nie ma żadnych wątpliwości, że organy polskiej władzy publicznej nie tylko wiedziały o charakterze i celach działalności CIA prowadzonej na terytorium RP, ale także współdziałały w przygotowaniu i wykonywaniu prowadzonych tam operacji, m.in. poprzez udostępnienie przestrzeni powietrznej i lotniska, zapewnienie transportu agentów CIA i więźniów. Uczestniczyły w kwestiach związanych z bezpieczeństwem operacji, a cały proceder był prowadzony przez kilka miesięcy. Z kolei po jego zakończeniu brały udział w zacieraniu dowodów amerykańskiej aktywności na terytorium RP. Na marginesie sprawy, o której rozmawiamy, równie istotne jest wyjaśnienie kwestii, co się stało z tymi milionami dolarów, które zostały przekazane naszym służbom na kanwie tej sprawy, na dodatek w gotówce, co jest rozwiązaniem niestandardowym, jeśli chodzi o przepływy finansowe mające miejsce między organami władzy publicznej. Czy i w jaki sposób zostały wprowadzone do budżetu państwa, bo nawet gdyby miały składać się na część niejawną dochodów państwa, to powinny być włączone do budżetu państwa.
Tyle teoria, a jakie są realne możliwości wyciągnięcia konsekwencji w stosunku do decydentów?
To jest pytanie do prokuratury, czy jest skłonna – to właściwe sformułowanie – doprowadzić do skierowania sprawy do sądu. Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że są na to niewielkie szanse. Postępowanie przygotowawcze toczy się od lat bez większych efektów. Trybunał w Strasburgu już wytknął Polsce, że jest ono prowadzone w sposób przewlekły i nierzetelny, brak widocznych jego postępów, co źle wróży rozstrzygnięciu sprawy jako takiej.
Czy za przewlekłość w wyjaśnianiu tej fundamentalnej z punktu widzenia polskiej racji stanu sprawy powinien odpowiedzieć prokurator generalny?
Przewlekłość dotyczy już okresu sprzed objęcia tego stanowiska przez Andrzeja Seremeta i jest kontynuowana w okresie pełnienia przez niego urzędu. Tym niemniej nie ma prawnej możliwości, aby czy to Sejm, czy prezes Rady Ministrów mogli zażądać od niego przedstawienia informacji na temat biegu postępowania przygotowawczego w tej sprawie, bo tego nie dopuszczają przepisy polskiego prawa. Ta sprawa powinna stać się przedmiotem sądowego rozstrzygania, bo tylko wówczas będziemy wiedzieli, czy praktyki, które miały miejsce, były dopuszczalne w świetle prawa polskiego, a jeśli nie – to dlaczego? Obecnie pozostajemy w próżni prawnej. Wiemy o zdarzeniu budzącym prawne wątpliwości, a nie mamy formalnej możliwości rozstrzygnięcia co do jego legalności. Po wyroku trybunału w Strasburgu jest to zbyt poważna sprawa, aby w takim stanie ją pozostawić. Zauważmy, że takiej umowy, w efekcie której stosowania używano brudnych technik przesłuchiwania, Stany Zjednoczone nie zawarły z Niemcami, ze Szwecją, z Danią, Wielką Brytanią czy Francją, ale z Polską, Rumunią czy Tajlandią. A przecież na przykład w Ramstein w Niemczech jest duża baza amerykańska, gdzie tego typu operacje w sposób naturalny mogłyby być wykonywane. Tymczasem nie ma wątpliwości, że Stany Zjednoczone nawet nie kierowały takich zapytań do rządów państw, o których wspomniałem, bo byłyby one uznane za w oczywisty sposób niestosowne i z góry było wiadomo, jaka będzie odpowiedź. Brudnych technik przesłuchiwania Amerykanie nie stosują też na swoim terytorium, bo nie mają wątpliwości, że nie da się ich pogodzić z amerykańskim prawem.
Dlatego do tej pory takie umowy były zawierane z krajami Trzeciego Świata, o wątpliwej reputacji.
To pokazuje, że władze RP (czy w stadium zawierania umowy czy w stadium jej stosowania) w sposób świadomy zrezygnowały ze standardów państwa prawnego na rzecz praktyk stosowanych w niektórych państwach afrykańskich. Przystały na praktyki, które Amerykanie uznają za niedopuszczalne na ich terytorium, co także na płaszczyźnie stosunków międzynarodowych nie dodaje nam splendoru.