Przynależność do zamkniętych grup stała się nie problemem, lecz cnotą. Jeśli tam są zdrajcy, wrogowie narodu albo wariaci, to my na pewno jesteśmy po dobrej stronie.

Pięć lat temu odkryliśmy, że nie żyjemy w społeczeństwie, lecz w bańce. Bańce społecznościowej. Gdy doszło do brexitu, wybory w USA wygrał Trump, a w Polsce PiS, pojęcie bańki stało się jednym ze słów wytrychów, jakim próbowano wyjaśnić niespodziewany tryumf przeciwników liberalizmu. Badacze, dziennikarze i politycy rzucili się, by omawiać, opisywać i piętnować to zjawisko.
W największym skrócie chodzi o to, że zamknięte obiegi informacji odcinają nas od szerszej wiedzy o świecie. Platformy społecznościowe i media online serwują użytkownikom to, co im się podoba. Im więcej klikają, tym więcej dostają podobnych treści. Algorytm uczy się tego, jak nas przytrzymać na dłużej, więc daje jeszcze więcej i więcej tego, co tak lubimy. Przestajemy w efekcie rozumieć, a nawet stykać się z tym, co może przeczyć naszym poglądom. Zwolennicy prawicy dostają tylko jednolity przekaz, że po drugiej stronie mają do czynienia z diabłem wcielonym. I na odwrót – ten sam komunikat o konserwatystach płynie do liberałów i lewicy. Nasze życie poza internetem zaczyna odzwierciedlać to online – chcemy ubierać się, jeść, oglądać i być tam, gdzie podobni nam ludzie. Nie ci barbarzyńcy po drugiej stronie. Gdy nie ma żadnej wspólnej debaty, polityka ostatecznie zmienia się w licytację na nienawiść do przeciwników i skuteczniejsze zohydzenie drugiej strony. Tak umierają demokracje.
To odkrycie wstrząsnęło światem. Z miejsca powstały tuziny inicjatyw, start-upów, aplikacji, fundacji i projektów medialnych, które miały pomóc bańki przekłuć. Każdy szanujący się demokrata musiał przyrzec, że z uwagą będzie wsłuchiwał się w głos drugiej strony, a przywrócenie choćby minimalnej równowagi debacie publicznej urosło do rangi problemu wagi państwowej.
W 2021 r. problemy z dezinformacją, społecznymi podziałami i wzajemnym wykluczaniem się z dyskusji ani trochę nie złagodniały. Warto się zatem bańkom znów przyjrzeć. Czemu – zamiast zniknąć – wciąż nami rządzą i czemu coraz więcej osób chce, by zostały z nami na dobre.
Nieudany eksperyment
Zwycięstwo Donalda Trumpa w 2016 r. było dla liberalnych elit za oceanem olbrzymim szokiem. Największy amerykański dziennik „New York Times” – który typował wygraną Hillary Clinton – postanowił więc „wyjść z bańki”. Redakcja zaraz po wyborach zadeklarowała chęć zajrzenia poza horyzont swoich dotychczasowych poglądów. Od teraz – przekonywano – dziennikarze i publicyści „NYT” będą się także przyglądać problemom konserwatywnej Ameryki, nieszczęściom i pretensjom wygłaszanym przez białych mieszkańców prowincji, którzy tak mocno poparli Trumpa. Do współtworzenia działu opinii zaproszono nazwiska budzące wśród liberałów emocje – prawicowego publicystę Breta Stephensa czy Bari Weiss, lewicową autorkę o nieortodoksyjnych poglądach. Czołowa gazeta liberalnej Ameryki miała nie tylko surowo patrzeć Trumpowi na ręce, lecz także dać głos szerokiemu spektrum idei, by lepiej zrozumieć podziały we współczesnym świecie. Nie udało się.
Pojawienie się na stronach „New York Timesa” nowych twarzy od razu wzbudziło krytykę i gniew opinii publicznej. Bret Stephens już po pierwszym tekście na łamach dziennika został okrzyknięty „sceptykiem klimatycznym”. Przekonywał bowiem, że w debacie o klimacie manipulacji i nadużyć dopuszczają się obydwie strony sporu, a ludziom należy pozwolić na „sceptycyzm wobec scjentyzmu”. Za słowa publicysty tłumaczył się potem naczelny gazety. Podobnie było z Bari Weiss, która w dyskusjach o antysemityzmie czy w sprawie medialnych oskarżeń o molestowanie seksualne raz po raz odbiegała od tego, co przyjęto w amerykańskim mainstreamie za dopuszczalne.
Nowojorskiej gazecie – mimo jej wielkiej siły i zasobów – nie starczyło także determinacji, by postawić problemy „zwykłych Amerykanów” z prowincji na pierwszym miejscu i przekroczyć polityczne okopy. Trump tak bardzo zdominował debatę w USA, że próby rzetelnego przeanalizowania przyczyn jego sukcesu zeszły na dalszy plan. „New York Times” zlecił wewnętrzny raport, z którego wynikało, że czytelników i czytelniczki tak naprawdę kręcą trumpizm, rasizm i seksizm, a nie zdystansowane analizy. „Nienawiść napędza czytelnictwo bardziej niż jesteśmy skłonni to przyznać” – tłumaczył potem konkurencyjnemu pismu jeden z pracowników odpowiedzialnych za wyniki sprzedażowe (nie ujawniając swojego nazwiska).
Wydawca „NYT” bronił – choć do czasu – Jamesa Benneta, kolejnego z bardziej konserwatywnych redaktorów, którego decyzje irytowały lewicowych i liberalnych odbiorców pisma. Ale plan wyjścia poza bańkę chwiał się.
Cierpliwość do jakichkolwiek eksperymentów skończyła się ostatecznie w 2020 r. A konkretnie, gdy wybuchły protesty spod znaku #BlackLivesMatter, a amerykańską debatę zdominował temat rasizmu. Na dobre rozkręciła się też kampania wyborcza. Z dziennikiem pożegnali się lub zostali zwolnieni autorzy i autorki, którzy z różnych powodów okazali się niewygodni. Do podobnych ruchów doszło zresztą w innych dużych mediach, a różni „symetryści” postanowili szukać szczęścia na własną rękę.
Dlaczego tak obszernie opowiadam tu historię „New York Timesa”? Bo morał tej historii jest taki, że nawet świadome i przemyślane próby wyjścia poza zamknięty obieg poglądów, postaw i opinii są niezwykle trudne. Siła przyzwyczajenia, poczucie jedności grupy i nawyki myślowe trudniej zmienić, niż głosić hasło „otwartości na inne poglądy”. Analogiczne próby zatrudnienia w polskiej gazecie autora lub autorki sympatyzującej „z drugą stroną” kończyły się już (i będą kończyć) podobnie.
Odklejeni od zwykłych ludzi
Kolejne badania przeprowadzane po 2016 r. pokazują, że obiegowe przekonanie o zamknięciu się na świat czy życiu w bańce wyborców prawicy i populistów nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Więcej, często to ci, którzy głosują na partie liberalne i lewicowe, a wiedzę o świecie czerpią z mediów głównego nurtu, są zamknięci w bardziej hermetycznych bańkach. I wcale nie chcą, by ktoś ich zmuszał do ich opuszczenia.
Na przykład z badań CBOS z 2017 r. można wyciągnąć wniosek, że to wyborcy PO są grupą, która bardziej niż inne żyje we własnej bańce. Tylko 29 proc. osób sympatyzujących z Platformą powiedziało ankieterom, że przyjaźni się z kimś, kto ma nieakceptowalne dla nich poglądy. Był to najniższy wynik wśród pięciu przebadanych grup wyborców (Kukiz, PiS, PO, Nowoczesna, niezdecydowani). Zwolennicy PiS – według stereotypu zamknięci na innych – deklarowali znacznie częściej, że przyjaźnią się przynajmniej z jedną osobą o nieakceptowalnych dla nich poglądach. Powiedziało tak 41 proc. wyborców partii Jarosława Kaczyńskiego i był to drugi po Kukiz’15 wynik. Co ciekawe, aż 85 proc. zwolenników Platformy stwierdziło, że nie zdarzyło im się ostatnio pokłócić o politykę. Co znaczy, że albo są wyjątkowo mało kłótliwi, albo że zwyczajnie nie rozmawiają z ludźmi, którzy mają odmienne przekonania.
Ta druga teza potwierdza się w przypadku liberalnych wyborców w USA. W 2016 r. ośrodek Public Religion Institute oszacował, że osoby o poglądach liberalnych są prawie trzykrotnie bardziej skłonne wyrzucić kogoś z grona internetowych znajomych lub zablokować z powodu wygłaszanych przez niego politycznych komentarzy. Nie można tego wytłumaczyć jedynie polaryzacją lub wzajemną niechęcią, bo republikanie i wyborcy niezależni nie odwdzięczają się tym samym równie często. Badania Filipa Uzarevica przeprowadzone wśród mieszkańców zachodniej Europy – często cytowane też w Polsce – sugerują zaś, że choć katolicy i wierzący mają silne uprzedzenia wobec mniejszości, to uprzedzenia ateistów wobec katolików są nie mniejsze. Mapa amerykańskiej nietolerancji opracowana w 2019 r. przez firmę ProjectWise pokazała zaś, że najbardziej zamknięci na innych są częściej ludzie biali, zamożni, wykształceni i mieszkający w miastach. Ludzie, którzy ukończyli prestiżowe szkoły i się wzbogacili, mają też tyle zasobów i na tyle dobrą pozycję w życiu, by odciąć się od wszystkich poglądów i postaw, z którymi im nie po drodze.
I tu należy wrócić do roli mediów i ich pluralizmu. Według pracowni Pew Research Center aż 93 proc. widzów amerykańskiej prawicowej stacji Fox News określa się jako republikanie. Żadnych zaskoczeń. Ale gdy spojrzymy na „New York Times”, okaże się, jak bardzo symetryczny jest to obrazek. W przypadku nowojorskiego dziennika również ponad 90 proc. czytelniczek i czytelników sympatyzuje z jedną polityczną opcją. I są to oczywiście demokraci. Nie bez powodu to badanie uzyskało taki rozgłos w USA. Ci, którzy od dawna oskarżali amerykańskie media głównego nurtu, że są tak samo stronnicze i tożsamościowe jak prawica i populiści, dostali do ręki mocny argument.
Co więcej, badacze z Uniwersytetu Nowojorskiego (NYU), którzy analizowali nawyki twitterowiczów, zaobserwowali podobny trend. Ich zdaniem osoby zarówno po lewej, jak i po prawej stronie spektrum żyją w osobnych bańkach społecznościowych. Ale ci z prawicy i skrajnej prawicy nieco częściej zaglądają na drugą stronę i są mniej odizolowani od „lewackich” opinii. Dieta twitterowa kogoś na prawicy także bardziej odzwierciedla rozpiętość poglądów w społeczeństwie. Co z kolei współgra z przekonaniem, że media i bańki o lewicowych i liberalnych przekonaniach bardziej odkleiły się od poglądów „zwykłych ludzi” niż prawicowy obieg informacyjny. A to przecież teza, która pomogła w kolejnych zwycięstwach partii i polityków wrogich wobec establishmentu i „politycznej poprawności”. „To Oni – postępowcy i wielkomiejskie elity – naprawdę są w bańce!” – brzmiałoby zawołanie, pod którym podpisałby się i Andrzej Duda, i Nigel Farage, Kukiz, Bosak, Erdoğan, i Trump.
Moralna jasność
Jak wytłumaczyć, że pięć lat po tym, gdy z przerażeniem obserwowaliśmy destrukcyjne skutki baniek społecznościowych, nic z tym nie zrobiono? A nawet więcej: że z utrzymywania tych sztywnych granic i tożsamościowych różnic uczyniliśmy cnotę? Powodów jest kilka.
Polaryzacja okazała się opłacalna dla mediów – nie wspominając o politykach czy aktywistach. Przerażenie, jakie wdarło się w serca liberalnego wyborcy po zwycięstwie Kaczyńskiego, Trumpa czy po brexicie, było niezwykle mocną walutą. O ile oczywiście ktoś chciał się po nie schylić i zrobić z niego użytek. Liczba prenumerat i internetowych subskrypcji, które napędzały strach i niechęć wobec nowego nurtu prawicy, uzasadniała skręt mediów w bardziej tożsamościową stronę.
Platformy społecznościowe, które obiecywały przyjrzeć się problemowi i zmienić swoje algorytmy, nie zrobiły nic lub prawie nic, żeby pomóc przekłuć bańki. W niektórych przypadkach ich decyzje wręcz pogarszały sprawę. Weźmy plan Facebooka, by mocniej oprzeć platformę na grupach tworzonych przez użytkowników, a nie na informacjach publicznie dostępnych na stronie głównej. Ruch szybko doprowadził do tego, do czego doprowadzić musiał: facebookowicze zamknięci w grupach jeszcze bardziej nasiąkali poglądami i opiniami ludzi podobnych do siebie. Nawet jeśli radykalnych czy tożsamościowych treści z mediów było na FB mniej, to właśnie grupy dyskusyjne stały się nowym miejscem wytwarzania jeszcze szczelniejszych baniek. Sympatycy PiS-u mogli tam rozmawiać tylko ze sobą, a po przeciwnej stronie zwolennicy KOD-u, Wolnych Sądów i Koalicji Obywatelskiej – ze sobą.
Wewnętrzny raport Facebooka z 2018 r., który wyciekł do mediów, przestrzegał: „nasze algorytmy wykorzystują ludzką skłonność do tworzenia podziałów”. Raport mówił też, że algorytmy FB – jeśli nic się nie zmieni – będą pracować na to, by serwować użytkownikom coraz bardziej radykalne treści, byleby zwiększyć ich zaangażowanie i utrzymać uwagę. Trochę jak z dopaminą czy narkotykami, ale z nienawiścią i pogardą dla inności w roli środka odurzającego. Mechanizm sugerowania użytkownikom grup, do których mogliby dołączyć, miał – według innego opracowania sporządzonego dla Facebooka – odpowiadać aż za 64 proc. przypadków radykalizacji politycznej na platformie. I choć ekstremizm jest stosunkowo łatwo zauważyć i nazwać, bardziej niewinne bańki – w których panuje dowolna inna ortodoksja – również niszczą fundamenty liberalnej demokracji.
Ale i bardziej szczytne (niż tylko pogoń za pieniądzem) intencje doprowadziły do zamknięcia się w bańkach. Odcinanie się od poglądów przeciwników i zrywanie więzi ze znajomymi stało się łatwiejsze w czasach wojen kulturowych. Prawicowa bańka zaczęła wypluwać osoby krytyczne wobec Kościoła katolickiego. Lewicowej do tego samego posłużyły zarzuty o seksizm, transfobię i rasizm. Gdy stawką polityczno-medialnej gry stały się kwestie dotyczące moralności, trzymanie tylko ze swoimi stało się formą dbania o czystość, spójność i bezpieczeństwo własnego plemienia. Nikt zarazem nie musiał się przejmować popadaniem w coraz większą ortodoksję, bo dla każdego przypadku ostracyzmu czy cenzury wobec innych natychmiast można było znaleźć szczytne uzasadnienie: patriotyzm, bezpieczeństwo, przyzwoitość. Dla jednych samo słuchanie podcastu kontrowersyjnego komika Joego Rogana było powodem do zerwania kontaktów. A dla innych wystarczającym pretekstem było, że ktoś nosi tęczową torbę z IKEI.
W amerykańskich mediach karierę zaczął robić pomysł „dziennikarstwa moralnej jasności”, które miało zastąpić obiektywizm. Chodziło o to, że obiektywne dziennikarstwo, które prezentuje obie strony sporu, może dawać przestrzeń ideom szkodliwym, jak rasizm. Jeśli normy i standardy pozwalają się wypowiadać ludziom ewidentnie wrogim wolności, to trzeba je zmienić – przekonywano. Niektórzy publicyści dzielili w tym celu dziennikarstwo na takie, które „służy interesom Amerykanów” i takie, które jest wobec nich wrogie. Nieświadomie pewnie parodiując słowa, które równie dobrze mógłby o mediach powiedzieć dowolny autokrata.
Przynależność do ściśle zamkniętych grup stała się w ten sposób nie problemem, lecz cnotą. Jeśli tam są zdrajcy, wrogowie narodu albo wariaci, to my na pewno jesteśmy po dobrej stronie.
Kawiarnia z parawanami
Są jednak i tacy, którzy uważają, że do problemu baniek i polaryzacji podchodzimy błędnie. Może należy się z nimi pogodzić? „Przekonywanie, że amerykańskie liberalne elity żyją w bańce, jest tak samo użyteczne jak przekonywanie, że amerykańskie liberalne elity żyją w biosferze. Życie w bańce to naturalny stan rzeczy dla gatunku ludzkiego” – pisał na łamach magazynu „The Atlantic” Derek Thompson w 2017 r.
Thompson niczym stary marksista przekonywał, że realne podziały społeczne wynikają z różnic ekonomicznych, a nie nawyków medialnych. Ludzie dzielą się już na wczesnym etapie życia: bogaci chodzą do szkół z bogatymi, a biedni z biednymi. Różne grupy społeczne socjalizują swoje dzieci do różnych nawyków: tego, co piją czy palą, czy czytają książki, czy uprawiają sport w wolnym czasie (i jaki) i czy wyznają wiarę w Boga. Ludzie, którzy mają córki, wychowują je inaczej (i sami zaczynają inaczej postrzegać świat) niż ci, którzy mają synów.
Thompson pisze, że tak naprawdę ważniejszym problemem niż podziały między normalnymi ludźmi jest to, jak jednorodne są rzekomo postępowe i otwarte grupy na górze drabiny zamożności i prestiżu. Wśród funduszy kapitałowych finansujących start-upy (venture capital) 80 proc. nie zatrudnia żadnej kobiety inwestorki. 90 proc. założycieli nowych firm technologicznych to mężczyźni. I to pomimo że kobiety stanowią połowę absolwentów uczelni technicznych i kierunków ścisłych. Thompson przekonuje, że nawet w branży, która sama myśli o sobie jako o kreatorze postępu, panuje wyjątkowa jednomyślność. Zaś branże wcześniej uważane za hierarchiczne – jak medycyna czy prawo – w rzeczywistości są dużo bardziej otwarte na różnorodność.
„Ceną istnienia baniek społecznościowych są ślepe plamki, których ofiarami padamy wszyscy po równo” – pisał publicysta „The Atlantic”. Konserwatyści z prowincji nie mają do czynienia z imigrantami, przy czym wielokulturowe metropolie też nie są „tyglem”, lecz jedną wielką kawiarnią, gdzie każdy może się od sąsiada oddzielić wygodnym parawanem. Niestety autor tej barwnej metafory sam też nie proponuje sposobów, by się z tym uporać.
W pewnym nihilistycznym sensie ma oczywiście rację. Bańki istnieją, trzeba przyjąć to do wiadomości, a idea społeczeństwa idealnie pluralistycznego i tolerancyjnego jest utopią. Tyle tylko że ci, którzy chcieli rozbicia baniek i ostrzegali przed ich niebezpieczeństwami, nie domagali się stworzenia utopii. Raczej wymieniali konkretne zagrożenia dla społeczeństwa otwartego i liberalnej demokracji, jakie niesie za sobą polityczna polaryzacja. Pokazywali, że choć odrobina moralizowania i zdrowego pryncypializmu nie zaszkodzi, to nakładanie klapek na oczy i odcinanie się od wszystkiego, co nam niemiłe, w niczym nie pomoże. W świecie zamkniętych grup raz górą będzie prawica, a raz lewica, ale dobro wspólne zawsze na tym straci.
Nie jest tak, że baniek i polaryzacji nie udało się zwalczyć. Nikt na dobre nie spróbował, a wielu z nas ten stan zwyczajnie wydaje się lepszy.
*Jakub Dymek – publicysta „Przeglądu”, dymek.substack.com