Papież Franciszek w czwartek odprawił na Jasnej Górze mszę z okazji 1050-lecia chrztu Polski. To dobra okazja, aby cofnąć się w czasie o pół wieku, do obchodów tysiącletniej rocznicy tego wydarzenia. Prymasem Polski był wówczas kard. Stefan Wyszyński, który przewodniczył wielu organizowanym wówczas uroczystościom. Niektóre z nich były zakłócane przez wystąpienia osób krzyczących do prymasa „Uciekaj z Polski” albo „Oddaj marki, zdrajco!”.
Ten mało znany fakt to jeden z elementów trudnych początków polsko-niemieckiego pojednania. Obchody tysiąclecia chrztu odbywały się bowiem rok po publikacji listu biskupów polskich do niemieckich, zawierającego słynną frazę: „Udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”, pamiętaną raczej w wersji: „Przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. Autorem napisanego po niemiecku, przełomowego dokumentu (zawierał apel o uznanie granicy na Odrze) był wrocławski biskup Bolesław Kominek. List powstał podczas Soboru Watykańskiego II, w którym uczestniczył również bp Karol Wojtyła. Polscy hierarchowie postanowili wykorzystać wyjątkową atmosferę Vaticanum Secundum do nawiązania trudnego dialogu.
Odpowiedź niemieckich biskupów była chłodna i zdystansowana. Nie pomogło to w odbiorze gestu nad Wisłą, gdzie wielu wiernych pukało się w czoło, pytając, o jakich czynów wybaczenie mielibyśmy prosić (biskupom chodziło o wydarzenia towarzyszące przesiedleniom Niemców z Ziem Odzyskanych). Dwadzieścia lat po wojnie społeczna niechęć do pojednania z byłym okupantem była tak duża, że postanowiła to wykorzystać komunistyczna propaganda, uruchamiając kampanię przeciw Kościołowi. Na ulicach polskich miast pojawiły się plakaty z napisami „Nie przebaczamy”, a władze uruchomiły akcję „Proboszcz”, której celem było wysondowanie poparcia kleru dla inicjatywy biskupów. Tylko co piąty duchowny zadeklarował wtedy chęć jej obrony.
Pierwszy krok
Z dzisiejszej perspektywy list polskich biskupów stanowi pierwszy element całego łańcucha symbolicznych gestów, dzięki którym możliwe było polsko-niemieckie pojednanie. W grudniu 1970 r. kanclerz Niemiec Willy Brandt ukląkł przed pomnikiem Bohaterów Getta. W listopadzie 1989 r. Tadeusz Mazowiecki i Helmut Kohl objęli się podczas wspólnej mszy w Krzyżowej, zwanej mszą pojednania. W 1994 r. prezydent Niemiec Roman Herzog wygłosił przemówienie podczas obchodów 50. rocznicy Powstania Warszawskiego. Rok później w Bundestagu przemawiał szef polskiej dyplomacji Władysław Bartoszewski. W 2004 r. z kolei w Sejmie miało miejsce wystąpienie prezydenta Niemiec Johannesa Raua. Niemcy byli wielkimi orędownikami akcesji Polski do Unii Europejskiej. To Angela Merkel przeforsowała kandydaturę Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej.
To oczywiście tylko gesty i symbole, ale to właśnie one wyrażają dobrą wolę, pobudzają do otwartości, ułatwiają dialog. Roman Herzog wspominał, że w trakcie obchodów w 1994 r. w Warszawie spadł deszcz, w związku z czym schronili się razem z Lechem Wałęsą obok trybuny pod jednym dużym parasolem. „Polski i niemiecki prezydent, zgodnie obok siebie, pod jednym parasolem – to mogło być zdjęcie, które obiegłoby całą prasę światową. Jednak w pobliżu nie było ani jednego fotografa. Nigdy nie dowiedzieli się, jaka szansa umknęła im tego wieczoru sprzed nosa” – pisał polityk.
Oczywiście proces pojednania nie odbył się bez wpadek. Polscy biskupi mogli przed napisaniem listu wysondować hierarchów niemieckich, którzy być może mieli w pamięci uchwałę Bundestagu z września 1950 r. głoszącą, że „naród niemiecki widzi w akceptacji linii na Odrze i Nysie, w obronie nieludzkiego traktowania niemieckich jeńców wojennych i deportowanych, w pogardzie losu i prawa do stron ojczystych wypędzonych zbrodnię na Niemcach i przeciwko ludzkości”. Także stosunki dyplomatyczne między obu stronami nie zawsze układały się najlepiej. Szczególnie dzielącą kwestią była granica na Odrze i Nysie, która nie została ostatecznie uregulowana układem między PRL a RFN z 1970 r. To nastąpiło dopiero w 1990 r.
Otwarte pozostaje pytanie, czy Polakom i Niemcom udało się dokonać pojednania. Jeśli idzie o relacje dyplomatyczne czy dobrosąsiedzkie stosunki, to jak najbardziej tak. Trudniejsza byłaby odpowiedź na pytanie, czy doszło do pojednania między narodami. Można bowiem zaryzykować tezę, że ani Niemcy nie są ulubioną zagraniczną nacją dla Polaków, ani Polacy nie przychodzą na myśl nad Szprewą jako wzór dobrego sąsiedztwa.
Symbole i gesty ułatwiają oraz zachęcają do dialogu, ale nie ulega wątpliwości, iż u podstaw pojednania polsko-niemieckiego legła refleksja, że jesteśmy sąsiadami i że to sąsiedztwo skazuje nas na ułożenie sobie wzajemnych stosunków. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że taka refleksja leży u podstaw każdego pojednania. W końcu rzadko zdarza się, że w następstwie konfliktu były wróg zniknie albo przeniesie się na drugi koniec świata. Właśnie takie myślenie pojawiło się w Warszawie tuż po śmierci Stalina. Wraz za nim pojawiły się pierwsze próby poszukiwania dialogu z Bonn, sondujące możliwość osiągnięcia porozumienia. Celem oczywiście było dogadanie się w sprawie granicy na Odrze i Nysie, co dodatkowo komunistyczne władze chciały wykorzystać do podbudowania swojego wizerunku.
Silnik Europy
Sąsiedzka diagnoza legła również u podstaw pojednania francusko-niemieckiego. Dzisiaj partnerstwo między oboma krajami ma wyjątkowy charakter, do tego stopnia, że mówi się o francusko-niemieckim silniku Europy. Racje stanu obydwu krajów są ze sobą tak bardzo powiązane, że Paryż konsultuje wiele swoich posunięć z Berlinem i na odwrót, zwłaszcza na arenie europejskiej – nawet jeśli strony nie zgadzają się co do pewnych kwestii. Gustav Gressel z Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych niedawno w rozmowie z DGP zwrócił również uwagę, że przez wzgląd na historyczną pamięć o dwóch konfliktach niemieckie wydatki na obronność były po drugiej wojnie światowej zawsze niższe niż środki przeznaczane na ten cel we Francji. Warto jednak pamiętać, że Paryż mógł inwestować dużo w obronność z powodu swoich mocarstwowych ambicji.
Początki tego partnerstwa były jednak trudne. Po 1945 r. francuska pamięć o dwóch niemieckich agresjach w ciągu trzech dekad była wciąż żywa. W efekcie podczas pierwszej wojny światowej front zachodni przebiegał przez ziemie francuskie i to Francuzi stracili najwięcej żołnierzy spośród wszystkich państw alianckich. Z kolei druga wojna światowa skończyła się dla Francuzów okupacją. Dlatego francuscy politycy przez pierwszych kilka powojennych lat dążyli do trwałego zmniejszenia niemieckiego potencjału przemysłowego i zbrojeniowego. Rozważane były nawet takie pomysły, jak wyłączenie z Niemiec Zagłębia Ruhry i pozostawienie go pod międzynarodową administracją na długie lata.
Takie pomysły były oczywiście odrzucane przez Brytyjczyków i Amerykanów. Z ich perspektywy niemiecki potencjał należało odbudować, ponieważ był potrzebny do obrony przed sowieckim zagrożeniem. Kwestią dyskusyjną dzisiaj jest, na ile tę perspektywę podzielali również francuscy politycy. Czy też tak szybko do niej dojrzeli. W tych warunkach Paryż zdecydował o tym, aby związać Niemcy silnie ze sobą czy to w obrębie wspólnej europejskiej armii, czy też w ramach wspólnoty gospodarczo-politycznej – tak aby konflikt między krajami nie był już więcej możliwy. Efektem tego była deklaracja Schumana z maja 1950 r., która dała początek utworzonej rok później Europejskiej Wspólnocie Węgla i Stali.
Szwedzka definicja
O ile sąsiedzka diagnoza leży u podstaw procesów pojednania, wciąż nie jest jasne, na czym miałoby ono konkretnie polegać. Sprawa jest na tyle istotna, że pojednanie doczekało się osobnej refleksji na swój temat. Przykładem może być wydany przez sztokholmski Międzynarodowy Instytut na rzecz Demokracji i Pomocy Wyborczej (z ang. IDEA, International Institute for Democracy and Electoral Assistance) podręcznik pt. „Pojednanie po konflikcie”.
Znajdziemy tam próbę zdefiniowania pojęcia „pojednanie” przez wzgląd na to, czym ono jest i czym nie jest. „Pojednanie nie może być wymówką dla bezkarności lub puszczenia jakichś wydarzeń w zapomnienie; alternatywą dla prawdy lub sprawiedliwości; łatwą odpowiedzią; wyłącznie kwestią przebaczenia. Pojednanie to znalezienie takiego sposobu życia, który daje widoki na przyszłość; pozwala pogodzić się z wrogami i wydarzeniami z przeszłości; jest procesem głębokiej przemiany całego społeczeństwa, a także uznania, pamięci i nauki z przeszłości”. Co więcej, podsumowują autorzy podręcznika, pojednanie nie może być wymuszone. Dokonać może się tylko z woli każdej z zaangażowanych stron.
Jak widać, definicja zastosowana przez badaczy ze Sztokholmu kładzie nacisk także na międzyludzki wymiar pojednania. Jest to ważne szczególnie w przypadku konfliktów, do których doszło w obrębie jednego państwa, a zaangażowane w nie strony po zawarciu pokoju lub zawieszeniu broni wciąż będą skazane na koegzystencję. Opracowanie zawiera ponadto przykłady procesów pojednawczych w różnych krajach, zarówno udane, jak i nieudane. Do tych drugich zalicza się proces pojednania w Zimbabwe po wojnie rodezyjskiej z lat 1964–1979. Robert Mugabe wprowadził wtedy politykę grubej kreski, utrzymującą status quo w gospodarce kraju (zdominowanej przez potomków kolonizatorów), a także zdecydował o zamieceniu pod dywan zbrodni zarówno z czasów wojny, jak i po niej. Bardziej udanym przykładem jest pojednanie w Rwandzie, gdzie system społecznych sądów, zwanych gacaca, pozwolił ludziom stanąć oko w oko z oprawcami z czasów ludobójstwa w 1995 r. i doprowadził do osądzenia ponad 100 tys. osób oskarżonych o przestępstwa, zapewniając elementarne poczucie sprawiedliwości.
Badacze zagadnienia pojednania wielokrotnie stawiali pytanie, czy pojednanie polsko-niemieckie lub francusko-niemieckie może stanowić wzór dla pojednania narodów Azji Wschodniej. Mimo wykonywanych tam gestów perspektywa prawdziwego pojednania wydaje się jednak mglista. Po pierwsze, inna w regionie jest diagnoza sąsiedzka. Japonia i Chiny są co prawda skazane na geograficzną bliskość, nie dzielą jednak granicy lądowej – inaczej niż w przypadku Francji i Niemiec czy Polski i Niemiec. Po drugie, w regionie panuje zupełnie inna dynamika niż na Starym Kontynencie. Japonii i Chin nie wiązały przez długi czas ani strategiczne interesy, ani wspólni wrogowie. Wręcz przeciwnie, od zdobycia władzy w Pekinie przez komunistów kraje znajdują się po przeciwnych stronach barykady. A na skutek rozwoju gospodarczego Chin dynamika między oboma krajami staje się coraz bardziej nastawiona na rywalizację. A to nie sprzyja pojednawczym gestom, zwłaszcza że w parze z oczekiwaniem na nie idzie coraz bardziej asertywna postawa Pekinu na Morzu Południowochińskim.
Nie znaczy to jednak, że w Azji Wschodniej nie brakowało pojednawczych gestów. W 1995 r., w 50. rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej, ówczesny minister Japonii Tomiichi Murayama przeprosił „z całego serca” za japońską agresję i kolonialne zapędy na kontynencie azjatyckim. Jednak w ubiegłym roku, w 70. rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej, premier Shinzo Abe mówił już tylko o „głębokim żalu” i „szczerych przeprosinach” dla ofiar japońskiej agresji w trakcie wojny. Dodał jednocześnie, że przyszłe pokolenia nie powinny być obciążane koniecznością ciągłego przepraszania za grzechy poprzednich generacji.
To oczywiście nie spodobało się w Pekinie. Z pewnością region czekają dalsze napięcia, bo w niedawnych wyborach do Izby Radców – izby wyższej japońskiego Zgromadzenia Narodowego – rządząca obecnie Partia Liberalno-Demokratyczna uzyskała większość niezbędną do zmiany konstytucji (w izbie niższej PLD tę większość miała już wcześniej). Premier Shinzo Abe od dawna zaś zapowiadał chęć wprowadzenia zmian w pacyfistycznej ustawie zasadniczej. I chociaż polityk zapowiedział, że nie stanie się to od razu i będzie wymagało szeroko zakrojonych konsultacji, to niezadowolenie z wyniku wyborów wyraził Pekin, czuły na punkcie regionalnej rywalizacji.