Po raz pierwszy siły radykalne nie chcą Brukseli zniszczyć, lecz nią rządzić.
Powodów, dla których wybory europejskie w przyszły weekend mogą być historyczne, jest wiele. Przede wszystkim z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością można powiedzieć, że władzę straci rządząca Unią od 40 lat koalicja chadeków i socjalistów. Do odniesienia bezprecedensowego sukcesu szykują się eurosceptycy. Choć na tydzień przed wyborami jest już jasne, że ich szanse na objęcie władzy w Europie są znikome, a nadzieje na zbudowanie paneuropejskiego ruchu populistów – płonne.
Podczas gdy jeszcze do niedawna wieszczono, że siły niechętne Brukseli mogą ją po wyborach przejąć szturmem, dzisiaj sondaże pokazują, iż liczba radykałów w liczącym 751 miejsc europarlamencie najprawdopodobniej nie przekroczy 190. W obecnym składzie izby frakcje na prawo od chadeków mają łącznie 154 deputowanych, a więc niewiele mniej.
Na wzrost znaczenia prawicy po wyborach przełoży się nie tylko liczba mandatów. Jak przewiduje Marco Siddi z Fińskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, jej wpływ na UE ulegnie wzmocnieniu na skutek tego, co wydarzyło się w polityce krajowej w wielu państwach członkowskich w minionych pięciu latach. Od ostatnich wyborów do europarlamentu w 2014 r. prawica przejęła władzę we Włoszech i w Polsce, weszła do rządu w Austrii i zyskała silny wpływ na decyzje gabinetu w Danii. Szefowa Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen przegrała w drugiej turze wyborów prezydenckich z Emmanuelem Macronem, nieznacznie ustępując mu w pierwszej. Marco Siddi podkreśla, że duża rola w polityce krajowej wystarczy, by głos prawicy stał się bardzo donośny w Europie. Zwłaszcza gdy ruszy powyborcza walka o najwyższe stanowiska w UE. To w końcu przywódcy krajów członkowskich decydują o obsadzie jednego z najważniejszych foteli – szefa Komisji Europejskiej.

Trudne początki

Nie we wszystkich krajach sukcesy wyborcze radykałów przekuły się we wpływ na władzę. W Szwecji, Finlandii i Słowenii partie głównego nurtu zjednoczyły się przeciwko skrajnym ugrupowaniom. Otoczono je kordonem sanitarnym i zmarginalizowano na scenie politycznej. Podobnie może stać się po wyborach w Brukseli. Chociaż rządzący do tej pory chadecy i socjaliści stracą większość w europarlamencie, najprawdopodobniej utrzymają się przy władzy, dopraszając do swojego sojuszu jeszcze jedno prounijne ugrupowanie. Najbardziej naturalnym koalicjantem są liberałowie. Ich grupa polityczna ALDE zgodnie z sondażami ma szansę na spore umocnienie w PE, zwłaszcza że po wyborach ma do niej dołączyć Emmanuel Macron ze swoim ruchem Naprzód Francjo. Dzisiaj liberałowie są czwartą siłą pod względem stanu posiadania w izbie. Po 26 maja mogą przeskoczyć na trzecią pozycję, deklasując tym samym konserwatystów. Co więcej, frakcja Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR), do której należą PiS oraz brytyjska Partia Konserwatywna, idzie dzisiaj łeb w łeb w sondażach z wychyloną jeszcze bardziej na prawo Europą Narodów i Wolności (ENF) Matteo Salviniego i Marine Le Pen. A to oznacza, że po głosowaniu w najbliższym tygodniu EKR może spaść z trzeciego na piąte miejsce.
Salvini i Le Pen mają duże powody do zadowolenia, w szczególności biorąc pod uwagę, jak trudne początki miała ich frakcja w europarlamencie pięć lat temu. Formowaniem nowego ugrupowania zajmowała się wtedy francuska nacjonalistka. Mało kto jeszcze słyszał o włoskim polityku, liderze regionalnego ugrupowania Liga Północna, który dzisiaj jest wicepremierem i najbardziej wpływową figurą na rodzimej scenie politycznej. Le Pen miała trudności z zebraniem wymaganej liczby europosłów. Aby frakcja powstała, w jej skład musi wejść co najmniej 25 deputowanych z siedmiu krajów członkowskich. Francuzce do spełnienia tego warunku brakowało jednego państwa. Prowadziła rozmowy m.in. z debiutującą w PE Nową Prawicą Janusza Korwin-Mikkego, ale negocjacje długo nie przynosiły rezultatów. Zwłaszcza że o eurosceptycznych posłów rywalizował z nią Nigel Farage, prowodyr brexitu. I ostatecznie to jemu pierwszemu udało się skonsolidować frakcję populistów. Le Pen próbowała zresztą znaleźć wspólny język z Brytyjczykiem, ale ten nie chciał współpracować z francuskimi nacjonalistami, zarzucając im rasizm i uprzedzenia. Sam skoncentrował się na współpracy z włoskim Ruchem Pięciu Gwiazd. Jego Europa Wolności i Demokracji Bezpośredniej (EFDD) powstała tuż po wyborach europejskich w 2014 r. Le Pen udało się utworzyć frakcję dopiero rok później.
W ten sposób na unijnej prawicy znajdują się dzisiaj aż trzy ugrupowania. Najbardziej umiarkowani są Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy. W ich manifeście, zwanym praską deklaracją, mocno wybrzmiewa sprzeciw wobec federalizmu w UE oraz marnotrawnej i rozrzutnej biurokracji w Brukseli. Wezwań do wyjścia ze Wspólnoty jednak nie ma. Wiceprzewodniczący europarlamentu Zdzisław Krasnodębski z PiS jest zresztą zdania, że konserwatystom jest bliżej do prawego skrzydła chadeków niż ugrupowań sytuujących się bardziej na prawo. Trudnością we współpracy z nimi jest zbyt entuzjastyczny stosunek wobec Kremla oraz zbyt skrajne pomysły na samą Unię.

Populizm made in USA

O skonsolidowanie europejskiej prawicy zabiega Matteo Salvini, który na początku roku przyjechał również do Polski na rozmowy z liderem PiS Jarosławem Kaczyńskim. Z budowy osi Warszawa – Rzym na razie jednak nic nie wyszło. Paneuropejski ruch populistów promował też z tylnego siedzenia Steve Bannon, były doradca polityczny i jeden z głównych autorów sukcesu wyborczego prezydenta Donalda Trumpa. W zeszłym roku Amerykanin regularnie spotykał się z eurosceptycznymi politykami na ich terenie. O eksperymencie z budową panunijnego ruchu populistów (sam uważa on populizm za bardzo pozytywne zjawisko w polityce) opowiada film dokumentalny „Steve Bannon. Czas przełomu” pokazywany na warszawskim festiwalu Millennium Docs Against Gravity. U podstaw działania byłego współpracownika Trumpa leży przekonanie, że dotychczasową scenę polityczną i stojące za nimi układy jest w stanie rozsadzić umiejętnie zarządzany gniew wyborców. W Unii tym wyzwalaczem, w ocenie Bannona, jest migracja (podobnie jak w Stanach Zjednoczonych). Dlatego doradzał swoim eurosceptycznym rozmówcom postawienie wszystkiego na tę właśnie kartę. Tak też się stało. Matteo Salvini wraz z węgierskim premierem Viktorem Orbánem zapowiadali, że wybory do PE staną się europejskim referendum w sprawie migrantów.
Próba przeszczepienia na grunt unijny tego, co zadziałało za oceanem, okazała się jednak drogą donikąd. Migracja nie zdominowała bowiem kampanii wyborczej. Badania think tanku Europejska Rada Spraw Zagranicznych, przeprowadzone niedawno w 11 krajach członkowskich, pokazują, że nie ma dzisiaj w UE jednego wiodącego problemu. Jest raczej konglomerat trosk i obaw. Islamskiego radykalizmu, który najczęściej wskazywano w ankiecie jako zagrożenie, obawia się 22 proc. Europejczyków. Na drugim miejscu ex aequo znalazły się migracja i kryzys ekonomiczny (14 proc.), dalej nacjonalizm (11 proc.) i zmiany klimatu (10 proc.). Poza tym pomysł sprowadzenia do wspólnego mianownika tematów, które podgrzewają debatę publiczną w państwach członkowskich, musiał spalić na panewce. – Wynik wyborów do europarlamentu jest kombinacją wyników w poszczególnych krajach, które się bardzo różnią między sobą – mówi ekspertka Fundacji Batorego i była wiceszefowa MSZ Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz. Jak podkreśla, powody, dla których Zjednoczenie Narodowe jest popularne wśród Francuzów, są inne od tych, dla których Liga zdobywa popularność wśród Włochów. – We Francji ważnym czynnikiem jest frustracja biedniejącej klasy średniej i zawiedzione nadzieje po reformach Emmanuela Macrona, które wywołały protesty „żółtych kamizelek”. Migracja to ważny temat we Włoszech, ale tam również ogromną rolę odgrywają narastające problemy gospodarcze – analizuje ekspertka Batorego. Jeszcze inne są powody wsparcia dla Partii Brexitu w Wielkiej Brytanii. Tam główną przyczyną polaryzowania nastrojów społecznych jest brexit.

Angielskie wyjście z polityki

A konkretnie – poczucie, że klasa polityczna zdradziła Brytyjczyków, nie wyprowadzając Zjednoczonego Królestwa z UE. I chociaż rozwód z Unią dzieli scenę polityczną nad Tamizą w poprzek podziałów partyjnych, to sentyment ten jest znacznie silniejszy z prawej strony. Jak podał tygodnik „The Economist”, 62 proc. członków rządzącej Partii Konserwatywnej nie odda głosu w eurowyborach na własne ugrupowanie. Planują wesprzeć Partię Brexitu. Wśród torysów zasiadających w samorządach odsetek ten jest mniejszy, ale wciąż wynosi 40 proc.
Najnowsze prognozy (np. Opinium dla tygodnika „The Observer”) dają projektowi Nigela Farage’a 34 proc. poparcia, więcej niż dwóm największym partiom w Izbie Gmin – torysom i laburzystom razem wziętym (kolejno: 11 i 21 proc. poparcia). Nie jest to jednak nic nietypowego dla eurowyborów po drugiej stronie kanału La Manche: w 2014 r., kiedy eurosceptyczne nastroje w Wielkiej Brytanii były już bardzo żywe, Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP – poprzednia formacja Farage’a) zdobyła 27,5 proc. głosów (teraz cieszy się poparciem 4 proc. wyborców). Rządzący wówczas torysi znaleźli się na trzecim miejscu, za opozycyjną Partią Pracy.
Nawet jeśli Partia Brexitu zdobędzie więcej mandatów niż UKIP pięć lat temu, to nie ma szans na przechylenie szali zwycięstwa na rzecz eurosceptyków. Po pierwsze, nie wiadomo, ile czasu brytyjscy deputowani spędzą w PE. Konsens między Londynem a Brukselą jest bowiem taki, że ich mandat wygaśnie wraz z pożegnaniem Zjednoczonego Królestwa ze Wspólnotą. Kiedy to nastąpi, na chwilę obecną nie wiadomo. Najbliższa data brexitu jest wyznaczona na 31 października, ale wyjście może nastąpić później – jeśli Brytyjczycy wystąpią o kolejne przesunięcie – bądź wcześniej, jeśli parlament w Londynie przyjmie wreszcie porozumienie wyjściowe (dokument między Zjednoczonym Królestwem a UE regulujący warunki rozwodu). W mało prawdopodobnym, ale jednak niewykluczonym wariancie brytyjscy eurosceptycy w ogóle nie zasiądą w PE, ponieważ premier Theresa May wciąż liczy, że uda jej się przeforsować porozumienie na początku czerwca – po eurowyborach, ale jeszcze przed pierwszą sesją nowej izby. Po drugie, arytmetyka parlamentarna jest nieubłagana: nawet jeśli Brytyjczycy wyślą do PE niesłychaną liczbę eurosceptyków, i tak jest ich po prostu za mało.

Lekcja brexitu

Bannon odjechał z UE z kwitkiem, pozostawiając otwartym pytanie o polityczną przyszłość eurosceptyków. Jeśli radykałom nie uda się zjednoczyć tuż po przeliczeniu głosów wyborczych i rozdaniu mandatów, pozostaną rozczłonkowani na całą kadencję. Co nie oznacza, że nie będą ze sobą współpracować. Jaka może być ich płaszczyzna porozumienia? – Eurosceptycy będą wspólnie torpedować szeroko rozumiane inicjatywy pogłębiające integrację, natomiast nie będą w stanie współpracować w sposób konstruktywny przy budowaniu czegoś nowego, własnego – mówi Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz.
Ugrupowania populistyczne na przestrzeni ostatnich pięciu lat przeszły znaczącą transformację. O ile jeszcze do niedawna dla wielu z nich najbardziej oczywistą odpowiedzią na wszystkie problemy Wspólnoty była organizacja referendum w sprawie dalszego członkostwa, o tyle dzisiaj o kolejnych exitach praktycznie nie słychać. Jest to pokłosie gorzkiej lekcji, jaką dostają Brytyjczycy, którzy w referendum w 2016 r. opowiedzieli się za rozwodem z Europą. Do pójścia w ich ślady skutecznie zniechęciło obywateli pozostałych krajów (a wraz z nimi i eurosceptycznych polityków) to, jak wygląda proces wychodzenia Zjednoczonego Królestwa z UE. Teraz populiści chcą Europę reformować, a nie wysadzać w powietrze. Plan zmiany Brukseli od środka miał właśnie Matteo Salvini, gdy zapowiadał w zeszłym roku, że powalczy o stanowisko szefa KE.
– W ostatnich miesiącach nawet najbardziej radykalne partie, takie jak włoska Liga Północna i francuskie Zjednoczenie Narodowe, przestały mówić o opuszczeniu UE. Teraz chcą zmieniać Unię od środka. O wyjściu mówią już tylko małe ugrupowania na rubieżach sceny politycznej. No i oczywiście Partia Brexitu Nigela Farage’a – podkreśla Marco Siddi. W jego ocenie niekoniecznie jest to jednak dobra wiadomość dla zwolenników Europy, jaką znamy do tej pory. – Zyskując wpływy w Brukseli, stronnictwa eurosceptyczne mogą również zmieniać debatę i „bazę wartości” w UE w kierunku podejścia niechętnego migrantom, mniejszościom i gender – dodaje Marco Siddi.
Rozmówca z Helsinek nie wierzy jednak w prounijną transformację ugrupowań radykalnych. Jego zdaniem złagodziły one ton, bo wiedzą, że hasła exitu nie są zbyt popularne wśród obywateli UE. Potwierdzają to badania Eurobarometru: w niektórych krajach odnotowuje się niespotykane wcześniej poparcie dla zjednoczonej Europy. – Ale nie zapominajmy, że wszystkie te partie, od Fideszu przez PiS po Ligę Salviniego, mogą bardzo szybko zmienić swoją retorykę na bardziej krytyczną wobec UE – mówi włoski badacz z instytutu w Helsinkach. I to nawet jeśli zdobędą w wyborach głosy mniej radykalnego elektoratu. Może się tak stać, gdy partie mainstreamu zbudują szeroką koalicję z wykluczeniem unijnej prawicy, zgarniając wszystkie najważniejsze stanowiska dla siebie. – Albo gdy w przypadku Polski i Węgier procedura art. 7 dotycząca praworządności będzie po wyborach kontynuowana z poważnymi konsekwencjami – podkreśla ekspert.
Do tej pory europejskiej skrajnej prawicy nie udało się zachęcić do współpracy nie tylko Jarosława Kaczyńskiego, lecz także Viktora Orbána. Węgierski premier i lider Fideszu wciąż pozostaje w szeregach chadeków, chociaż Europejska Partia Ludowa (EPL) niedawno zawiesiła go w prawach członka. Była to konsekwencja przeprowadzonej przez węgierski rząd kampanii dezinformacyjnej, w której oskarżano obecnego szefa KE Jeana-Claude’a Junckera o sprowadzanie migrantów do Europy. Eurodeputowany PO Jan Olbrycht spodziewa się, że Orbán zdecyduje się wkrótce na wyjście z EPL. – Ostatnio zaproponował chadekom odwrócenie się od socjalistów i liberałów. Partia miałaby się zacząć dogadywać z Matteo Salvinim i resztą. Jak można się jednak było spodziewać, większość ugrupowań wchodzących w skład EPL odrzuciła tę propozycję – podkreśla europoseł.
Kolejną jaskółką rychłego pożegnania Węgra z chadekami może być jego zapowiedź, że nie poprze kandydata EPL Manfreda Webera na szefa KE. Orbán to samo zrobił pięć lat temu, gdy ważyły się losy kandydatury Junckera. Obok Węgier jego nominacji nie poparła jedynie Wielka Brytania, ale jej rząd nie był związany partyjnymi więzami z wybrankiem chadeków (Partia Konserwatywna należy do EKR).
Pytanie, na ile transfer do Europy Narodów i Wolności Salviniego będzie dla Orbána opłacalny. Węgierski polityk nieraz już pokazał, że w polityce unijnej woli się trzymać bliżej głównego nurtu. Ten długo dawał mu gwarancję nietykalności, choćby w sprawach związanych z ochroną praworządności. Jeśli Salvini pozostanie w europejskiej opozycji, nie będzie mógł roztoczyć nad Orbánem parasola ochronnego. W zamian za nietykalność chadecy mogli liczyć na mandaty Fideszu. Jak jednak podkreśla eurodeputowany PO, ugrupowaniu już dłużej na tym nie musi zależeć. – Do tej pory tych 12 mandatów Fideszu pozwalało utrzymać chadekom większość. Teraz jednak wszystko wskazuje na to, że tak czy inaczej ją stracą i będą musieli się dogadywać z liberałami czy Zielonymi – podkreśla Olbrycht. Orbán traci więc na znaczeniu dla chadeków.

Powtórka z rozrywki

Jak przypomina dyrektor Centrum Studiów nad Polityką Europejską Daniel Gros, partie eurosceptyczne są tak stare jak Unia. Ugrupowania niechętne integracji dostały się już do PE pierwszej kadencji, wybranego w 1979 r. Był to jeszcze czas, gdy Unia znajdowała się w zalążkach – składała się zaledwie z dziewięciu krajów i jako Europejska Wspólnota Gospodarcza ograniczała się do współpracy gospodarczej w dwóch wymiarach: ceł i polityki handlowej. Wciąż istniały wtedy granice i kontrole paszportowe między krajami członkowskimi. Znaczenie europejskiej współpracy dla krajowych gospodarek było niewielkie. Stosunek eksportu do PKB dziewięciu krajów EWG wynosił poniżej 20 proc. Dzisiaj to prawie połowa. – Wspólnota nie tylko była mniejsza, ale też robiła mniej – pisze na portalu EU Observer Daniel Gros. Opór wobec integracji był duży, choć nie na tej stronie sceny politycznej, do której dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni. Wówczas największe niebezpieczeństwo w projekcie zjednoczeniowym widziała lewica, komuniści i socjaliści z państw zachodnich. Obawiali się, że wspólny rynek, w ramach którego znoszono bariery handlowe, uderzy w interesy pracowników – ich elektorat.
Po 40 latach integracja stała się największym problemem dla prawicy. W przekonaniu Salviniego czy Orbána państwom członkowskim zagraża transfer ich suwerenności do Brukseli. Dlatego eurosceptycy proponują Wspólnotę państw narodowych, z mocno ograniczonymi kompetencjami instytucji unijnych. Ale to, za co ma odpowiadać Bruksela, a za co poszczególne stolice, jest kwestią płynną. Jak zauważa Marco Siddi, w końcu to Włosi są beneficjentami polityki spójności czy Europejskiego Mechanizmu Stabilności mającego stawiać na nogi zadłużone gospodarki strefy euro. Na dodatek, tuż po wejściu do koalicyjnego rządu przez włoską Ligę, Salvini zablokował statki z uratowanymi na Morzu Śródziemnym migrantami, domagając się niczego innego, jak rozwiązania tego problemu przez Brukselę i podziału obowiązków między wszystkimi krajami członkowskimi.
Dziennik Gazeta Prawna
Paradoksalnie dzisiaj Europejczycy kochają Wspólnotę i eurosceptyków jednocześnie. Według Eurobarometru prawie dwie trzecie obywateli UE (67 proc.) uważa, że ich kraj czerpie wiele korzyści na członkostwie. Tak wysokiego wyniku nie zanotowano nigdy wcześniej w historii badania prowadzonego od 1983 r. Jest on najprawdopodobniej pokłosiem rozwodu Londynu z Brukselą, ale też ustania pasma kryzysów, który trawił Wspólnotę od dekady. Zadłużenie euro, kryzys migracyjny i brexit to już w dużej mierze bestie ujarzmione. Dlatego teraz eurosceptykom trudniej uzasadniać potrzebę wyjścia z UE. Chcą nie tylko we Wspólnocie być, lecz także ją zmieniać i nią rządzić.