Bliscy współpracownicy Donalda Trumpa muszą znaleźć sobie miejsce w nowej rzeczywistości. Niektórzy rozpoczęli już przygotowania do kolejnych wyborów. Mogłoby się wydawać, że najbardziej oczywistym wyborem republikanów w kontekście walki o prezydenturę w 2024 r. będzie Mike Pence.

Wiceprezydent, którego przez cztery lata uznawano za lojalnego człowieka Trumpa, nie wypowiadał się publicznie na temat startu. Przez ostatnie tygodnie to on de facto wypełniał prezydenckie obowiązki. Po raz pierwszy sprzeciwił się także przełożonemu, nie popierając żądania unieważnienia wyników listopadowych wyborów. Odcięcie się od Trumpa jest szansą na ukształtowanie własnej tożsamości politycznej. Stawia jednak potencjalnego kandydata w trudnej sytuacji. Zwolennicy Trumpa, w tym uczestnicy zamieszek, uznali Pence’a za zdrajcę. Z kolei ci z republikanów, którzy od dłuższego czasu wzywali do zdystansowania się od kontrowersyjnego przywódcy, stwierdzili, że mógł zrobić więcej, aby uratować partię przed porażką. – Były wiceprezydent stał się osobą, która nie ma realnego poparcia w żadnym środowisku. Jest teraz człowiekiem bez zaplecza – mówi John Yoo, prawnik z uniwersytetu w Berkeley.
O chęć startu w wyborach podejrzewana jest też Nikki Haley, była ambasadorka przy ONZ. W ubiegłym tygodniu ogłosiła założenie konserwatywnego komitetu, który ma wspierać kandydatów ubiegających się o miejsce w Kongresie w 2022 r. Haley chce promować „konserwatystów gotowych bronić wartości, na których zbudowany został nasz kraj”. 48-letnia polityczka od lat jest postrzegana jako wschodząca gwiazda Partii Republikańskiej. Sama nie potwierdziła, czy będzie się ubiegać o nominację, ale utworzenie komitetu jest uznawane za pierwszy element kampanii. – Jako umiarkowana sojuszniczka Trumpa Haley ma większe szanse na zwycięstwo niż jego najwięksi przeciwnicy czy zagorzali zwolennicy – tłumaczy politolog Patrick Fisher. Kobieta po przegranych wyborach otwarcie krytykowała zachowanie prezydenta. Wcześniej pozostawała mu lojalna, ale w przeciwieństwie do Pence’a zdarzało się, że wyrażała odmienne zdanie.
Cichą kampanię prowadzi też Mike Pompeo, sekretarz stanu w administracji Trumpa. W czwartek, kiedy Joe Biden po raz pierwszy zasiadł w Gabinecie Owalnym, Pompeo zaczął na Twitterze odliczanie do 5 listopada 2024 r., czyli kolejnych wyborów. Pompeo był jednym z najbardziej lojalnych współpracowników Trumpa. Podobnie jak byłemu wiceprezydentowi może mu to jednak zaszkodzić. Były sekretarz stanu bronił Trumpa nawet po wyborczej porażce. W listopadzie Pompeo udał się na pożegnalne tournée po Europie i Bliskim Wschodzie. Podróż, która miała podkreślić dokonania Trumpa, stała się szansą na przygotowanie gruntu pod własną kampanię. – Celem Pompeo nie było wyłącznie skomplikowanie sytuacji Bidena, lecz także zrealizowanie własnych interesów politycznych – komentował Ben Rhodes, doradca Baracka Obamy. Sekretarz stanu chciał powalczyć o poparcie wśród ewangelikan, największych zwolenników wspierania Izraela.
Poza realizacją własnych ambicji politycy GOP będą musieli zmierzyć się z innym wyzwaniem. Od szturmu na Kapitol członkowie partii tracą wpływy w coraz większej liczbie instytucji. Z zarządów firm i uniwersytetów zwalniani są nie tylko uczestnicy zamieszek, lecz także ci, którzy nawoływali do podważenia wyników wyborów. Na taki krok zdecydował się Harvard, który usunął ze swojego komitetu doradczego Elise Stefanik, członkinię Izby Reprezentantów. Republikanów odwołuje także sam Biden. Chociaż prezydentem jest od niespełna tygodnia, zdążył już zwolnić Petera Robba, głównego prawnika Narodowej Izby Stosunków Pracy, kiedy ten odmówił rezygnacji. Przejęcie kontroli nad agencją pozwoli Bidenowi szybciej przejść do realizacji własnych planów, na które naciska lewicowe skrzydło partii.