Tuż po aneksji Krymu, w marcu 2014 r. − podczas szczytu bezpieczeństwa nuklearnego w Hadze − szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow skomentował groźby wykluczenia jego kraju z grupy G8. Jego argumentacja była wówczas zaskakująco podobna do tej, której dziś używa Donald Trump, przekonując o małej użyteczności formatu G7 i konieczności włączenia do niego nowych państw. W tym − wykluczonej po agresji przeciw Ukrainie – Rosji.
„Jeśli nasi zachodni partnerzy mówią, że nie ma przyszłości dla tego formatu (G8 z udziałem Rosji − red.), niech tak będzie. Nie jesteśmy do niego kurczowo przywiązani” − przekonywał Ławrow, dodając, że są inne, bardziej adekwatne fora, na których można uprawiać dyplomację z ważnymi graczami, takimi jak np. Indie, Chiny czy Brazylia.
„G7 jest bardzo nieaktualną grupą państw (…) nie uważam, aby właściwie reprezentowała ona to, co dzieje się na świecie” − mówił z kolei w niedzielę na pokładzie Air Force One Donald Trump, dodając, że należałoby dołączyć do niej Rosję, Indie, Koreę Południową i Australię.
Sześć lat po aneksji Krymu amerykański przywódca mówi o − w zasadzie bezwarunkowym − powrocie Rosji do jednego z kluczowych formatów dyplomatycznych. Kreml nie ma na swoim koncie żadnego istotnego ustępstwa po − przełomowym z punktu widzenia stosunków międzynarodowych − roku 2014. Przeciwnie. Wykonywał raczej wrogie gesty wobec Zachodu. Takie jak próba wsparcia prorosyjskiej rebelii w Czarnogórze w przededniu jej wstąpienia do NATO, zestrzelenie malezyjskiego boeinga 777 nad Donbasem czy atak chemiczny w Wielkiej Brytanii.
Dla Donalda Trumpa Czarnogóra to jednak kraj, w którym – jak powiedział w wywiadzie dla Fox News − mieszkają ludzie, którzy „mogą stać się agresywni i, gratulacje, jest trzecia wojna światowa”. Ukraina to z kolei skorumpowane dzikie pola, na których co najwyżej można szukać kompromatów na rywala w wyborach prezydenckich w USA albo upokorzyć głowę państwa, publikując bez jej wiedzy i zgody transkrypt nagrania z poufnej rozmowy telefonicznej.
Zapowiedź powiększenia formatu G7 nie ma jednak prostego związku z pogardą dla tych „dziwnych państw” czy z bliżej nieokreśloną fascynacją Władimirem Putinem. Najpewniej nie wynika też z uwikłania Trumpa w tzw. Russia gate. Amerykański prezydent racjonalnie kalkuluje, że aby wygrać rywalizację z Chinami, musi powiększyć grono potencjalnych sojuszników o prowadzące spór graniczny i konkurujące z Pekinem Indie, zainteresowany utrzymaniem pokoju na Półwyspie Koreańskim Seul, z niepokojem obserwującą rozpychanie się Chin poprzez budowanie stref wolnego handlu w Azji Południowo-Wschodniej Australię i postrzegającą Państwo Środka jako zagrożenie Rosję. Dla USA to ostatni moment na skuteczne otoczenie Chin i zepchnięcie ich do defensywy. W tym sensie Trump działa ponad podziałami politycznymi w USA. I można przyjąć, że jego kurs − z Rosją jako partnerem, a nie wrogiem − będzie kontynuowany również przez ewentualnego prezydenta demokratę. Dla Waszyngtonu − szczególnie w erze Trumpa − spory o Bałkany Zachodnie czy nawet Ukrainę to karty przetargowe w dyplomacji transakcyjnej.
Deklaracja, która padła na pokładzie Air Force One, nie powinna być zresztą zaskoczeniem. Pod koniec kwietnia Biały Dom i Kreml wydały wspólne oświadczenie, w którym wspominano spotkanie żołnierzy USA i sowieckich na ruinach mostu na Łabie w 1945 r. Nawiązanie do współpracy w okresie II wojny światowej i towarzysząca mu delikatna sugestia, że to wzór do naśladowania − w walce np. z pandemią − były czytelną zapowiedzią zbliżającego się zwrotu w polityce USA. Po raz ostatni do „ducha Łaby” władze Rosji i USA nawiązywały w 2010 r., tuż przed rozpoczęciem przez Baracka Obamę resetu z Kremlem. Tamten okazał się nieudany. Ale wtedy Rosję można było sobie odpuścić choćby dlatego, że Chiny nie wydawały się tak silne jak obecnie. Nie było wojny o handel, sporu o 5G i pandemii COVID-19.
Dziś geopolityka jest o wiele bardziej bezwzględna. I gra na niekorzyść państw takich jak Ukraina czy kraje Bałkanów Zachodnich. Ale też Polski i wschodniej flanki NATO. Nie mamy gwarancji, że po poszerzeniu G7 o Rosję prezydent Trump nie stwierdzi, że zagrożenie ze Wschodu zniknęło albo co najmniej zasadniczo zmniejszył się jego poziom. Wówczas naturalną konsekwencją takiej konkluzji może być ograniczenie obecności USA na wschodniej flance i przeniesienie wysiłków do Azji Południo-Wschodniej.
Problem jednak w tym, że to, co dla Trumpa się zmienia lub znika, dla Polski czy Ukrainy pozostaje takie same.