W ostatnich dwóch dekadach przybywa w Polsce rozwodów, do których dochodzi w pierwszych latach małżeństwa. Dlaczego? Szybciej się rozczarowujemy, dajemy sobie spokój.

Dla dzieci pierwszy w życiu koniec świata.

Dla kotka nowy Pan.

Dla pieska nowa Pani.

Ten wiersz Szymborskiej jest bardzo prawdziwy, choć akurat końców świata w mojej rodzinie było kilka. Rozwiodłam się ja, a wcześniej moja mama i babcia. Każda z nas decydowała się skończyć związek i samotnie wychowywać dzieci. Każda z innego powodu – opowiada Maria Nowicka. Ma 35 lat i córki bliźniaczki, które właśnie zaczęły naukę w szkole podstawowej. Zawodowo zajmuje się wyceną nieruchomości i podkreśla, że jest samowystarczalna. Z decyzją o rozwodzie zwlekała cztery lata. – Najpierw wydawało mi się, że dzieci są za małe. Potem myślałam, że ciąży na mnie fatum nieudanych związków innych kobiet w mojej rodzinie i chciałam z nim walczyć – przyznaje. Ostatecznie uznała, że nie ma sensu.
Przyczyną rozwodu jej babci był alkoholizm dziadka. Ma mgliste wspomnienia ze świąt rodzinnych, które kończyły się awanturą, wywracanymi krzesłami; obrazek dziadka leżącego w przedpokoju i babci usiłującej przeciągnąć go na bok. Rozwiedli się dopiero wtedy, gdy kobieta była po pięćdziesiątce. Zdaniem Marii – o wiele za późno. Obie z mamą jej kibicowały. Podobnie jak jej koleżanki, a nawet sąsiadki na warszawskim Żoliborzu, które później próbowały znaleźć dla niej nowego partnera. Bezskutecznie. Kobieta nigdy z nikim się ponownie nie związała. – Kolejna była moja mama. Tata nie nadużywał specjalnie alkoholu. On był po prostu wpatrzony w siebie – opowiada Maria. Pamięta, że zdarzało mu się znikać na kilka dni i nie dawać znaku życia, co w czasach bez telefonów komórkowych było uciążliwe i niepokojące. – A potem nagle stawał w progu mieszkania. Raz np. powiedział coś w stylu: Teresa, postanowiłem zainwestować nasze oszczędności. I wyciągnął przed siebie dłoń, na której połyskiwał złoty sygnet. Przeglądał się sobie w lustrze z zachwytem. To było w okresie, kiedy spędzałam wakacje w mieście i nawet na klasowe wycieczki nie było nas stać. Myślę, że tato nie był złym człowiekiem (zmarł kilka lat temu). Po prostu nie dorósł do roli męża, ojca i w pewnym momencie, zamiast pomagać mamie w utrzymaniu rodziny, stał się kulą u nogi.
W przypadku samej Marii powód rozwodu był inny. Oboje z mężem pragnęli pięknego mieszkania i wszystkiego, co najlepsze dla dzieci. On, bankowiec, spędzał w biurze nawet kilkanaście godzin dziennie. Ona po pracy biegła zajmować się domem. Gdy w końcu spotykali się wieczorem w kuchni, byli coraz bardziej zmęczeni. Ubywało tematów do zwykłych rozmów, przybywało pretekstów do milczenia i sprzeczek. – Łapałam się na tym, że siedzę na balkonie z kieliszkiem wina w dłoni i rozmyślam, jak beznadziejne jest moje życie. A przecież niejedna osoba mogłaby mi pozazdrościć – opowiada Maria. W końcu zdobyła się na szczerą rozmowę z mężem i okazało się, że on myśli tak samo. Uznali, że lekarstwem na ich małżeńskie problemy będzie rozwód. – Jestem pewna, że tą decyzją uratowaliśmy nie tylko nasze relacje, ale i emocje dziewczynek. Zwykła wyprowadzka jednego z nas czy separacja nie załatwiłyby sprawy, bo to tylko stan zawieszenia. Dziś mamy jasną sytuację. Dziewczynki mieszkają ze mną, ale były mąż w każdej chwili może je odwiedzać. I co ważne, znajduje dla nich więcej czasu niż kiedyś. Rozwód załatwiliśmy na jednej rozprawie. Wcześniej wszystko mieliśmy ustalone. Bez orzekania winy, prania brudów. Czyste, chirurgiczne cięcie.
– Bez wątpienia w ostatnich dwóch dekadach przybywa rozwodów, do których dochodzi w pierwszych latach małżeństwa. Dlaczego? Szybciej się rozczarowujemy, dajemy sobie spokój – tłumaczy demograf prof. Piotr Szukalski z Uniwersytetu Łódzkiego. I żartobliwie porównuje małżeństwo do pochodu pierwszomajowego w Warszawie: Ochota już przeszła, ale jeszcze maszeruje Wola. Czy wspólne zamieszkanie przed sformalizowaniem związku mogłoby coś zmienić? – Nie. Badania pokazują, że małżeństwa poprzedzone kohabitacją rozpadają się tak samo jak te, które nie miały szansy się przetestować wcześniej.
Jak wynika ze statystyk, najwięcej rozwodów w Polsce dotyczy małżeństw ze stażem od pięciu do dziewięciu lat. Najmniej jest ich wśród par, które są ze sobą blisko ćwierć wieku. Zwykle rozwodami kończą się związki par bezdzietnych lub tych, które dochowały się jednego dziecka. To osoby częściej pracujące w firmach niż na własny rachunek. Rzadko na taki krok decydują się ludzie bezrobotni lub bierni zawodowo, pobierający rentę. Statystyki pokazują, że w 1980 r. na tysiąc zawartych małżeństw rozwodziło się 130. W 2019 r. było to już 351. W 2019 r. zawarto nieco ponad 183 tys. małżeństw – o 9 tys. mniej niż rok wcześniej. W tym czasie rozwiodło się ponad 65 tys. par, o ponad 2 tys. więcej niż w 2018 r. Częściej to mieszkańcy miast niż wsi, choć ta dysproporcja od lat się zmniejsza. Średnia wieku rozwodnika to w przypadku mężczyzn ok. 42 lata, kobiet – 38. Te ostatnie zdecydowanie częściej inicjują formalne zakończenie związku. Gros orzeczeń rozwodowych zapada bez orzeczenia o winie, a jeśli już winny jest wskazywany, to częściej jest nim mąż. Wśród oficjalnych przyczyn rozwodów na pierwszym miejscu niezmiennie jest niezgodność charakterów. Następne to: niedochowanie wierności małżeńskiej, nadużywanie alkoholu, dłuższa nieobecność, naganny stosunek do członków rodziny, nieporozumienia na tle finansowym, różnice światopoglądowe, niedobór seksualny, trudności mieszkaniowe.
– Owa niezgodność charakterów bierze się stąd, że mało kto chce uzewnętrzniać swoje kłopoty na sali sądowej. „Niezgodność” jest więc słowem kluczem, za którym może kryć się to, że on woli kawę, a ona herbatę. On wstaje rano, ona lubi długo siedzieć wieczorem. Teoretycznie to drobiazgi, ale właśnie na drobiazgach buduje się relacje. Niezależnie od statystyk trzeba pamiętać, że przyczyny rozpadu każdego związku są subiektywne. To, co dla jednych jest uniesieniem, dla innych – agresją. Coś, co dla jednych jest skłonnością do szampańskiej zabawy, dla drugich jest alkoholizmem – wyjaśnia prof. Szukalski. Zdaniem demografa rosnąca liczba rozwodów jest świadectwem zmniejszania się zakresu zobowiązań, do których się poczuwamy. Najpierw na znaczeniu stopniowo traciły te religijne, a z czasem również te ekonomiczne, gdy nie trzeba było już na siłę trwać razem dla dobra dzieci.
Profesor Jadwiga Koralewicz przypomina, że do połowy XVIII w. dominowała duża rodzina patriarchalna – kobiety rodziły często, bo od liczby dzieci zależała siła rąk do pracy, czyli powodzenie rodziny. Następnie pod wpływem procesów industrializacji i urbanizacji nastał trwający do lat 60. ubiegłego wieku okres dominacji małej rodziny nuklearnej, którą tworzą matka, ojciec i dzieci. Dziadkowie schodzą na dalszy plan. Kobiety coraz częściej pracują zawodowo, stają się samowystarczalne, domagają się równych praw. Kończy się wszechwładza głowy rodziny. Zmiana ta była szczególnie widoczna w PRL, kiedy na kobietach spoczywał obowiązek dbania o dom, organizowania, by niczego w nim nie zabrakło. W konsekwencji rewolucji seksualnej, a potem zmian technologicznych i komunikacyjnych pojawiły się całkiem nowe wzory relacji rodzinnych. Coraz większe znaczenie zaczął mieć indywidualizm, czyli prawo do życia po swojemu. Obok małżeństw sformalizowanych mamy więc singli, związki kohabitacyjne, kobiety decydujące się na samodzielne macierzyństwo czy rodziny patchworkowe. Są też rodziny homoseksualne – bez względu na to, że nie przewiduje ich polskie prawo. – Zmiany dotyczą także rozwodów. Coraz mniej osób uważa, że małżeństwo to rzecz święta. Oraz że na zdrady, alkoholizm należy przymykać oko dla dobra dzieci i z obawy, co powiedzą inni. Bycie singlem z odzysku jeszcze pół wieku temu było dla byłych żon trudne. Dziś w duchu liberalizmu uważa się, że zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych rozwód bywa lepszym rozwiązaniem. W ten sposób ludzie dostają nową perspektywę, która jest szansą na uratowanie części relacji – tłumaczy prof. Koralewicz.

Dla samochodu lepiej gdyby były dwa.

Dla powieści, poezji – zgoda, bierz co chcesz.

Obojętność – to słowo klucz dla zrozumienia, dlaczego skończyło się małżeństwo Olgi. – Poznaliśmy się jeszcze w liceum, pobraliśmy pod koniec studiów. Pracę magisterską broniłam z wypiekami na twarzy, bo tego samego dnia rano odkryłam, że jestem w ciąży – opowiada. Byli klasyczną parą na dorobku. Najpierw mieszkali w malutkim M2 odziedziczonym po jej ciotce. Potem kupili mieszkanie na kredyt w nowoczesnym budownictwie i przez lata koncentrowali się na spłacaniu rat. Dwa razy do roku wyjeżdżali na zagraniczne wakacje. – To była nasza mała stabilizacja – ironizuje Olga, bo niedługo potem okazało się, jak bardzo jest krucha.
Zaczęło się od choroby męża. Nie chce wracać do tych wspomnień i zdradzać szczegółów. Przez blisko półtora roku trwała pierwsza walka o jego życie. Był to ciężki czas, który dzieliła między dom, szpital a pracę. Gdy lekarze byli już dobrej myśli, choroba zaatakowała znowu. Ale czas płynął i znów usłyszeli: jest dobrze. – Przez blisko rok leczyliśmy rany na psychice. Myślę, że właśnie wtedy zachodziły w nas nieodwracalne zmiany – opowiada Olga. Do obojga dotarło, że planów nie można odkładać na później, pasje trzeba realizować natychmiast, a zdrowy egoizm nie jest zły. On kupił kolarkę i z grupą rowerowych zapaleńców bił rekordy na coraz dłuższych trasach. Ona odnowiła znajomości ze studiów i z koleżankami wyjeżdżała pokonywać górskie szlaki. – Okazało się, że wspólne wakacje są przykrym obowiązkiem, bo odrywają nas od tego, co naprawdę chcemy robić. Udawaliśmy przed synem, ale niezbyt dobrze, bo w końcu to on nam wypomniał, że wyjazdy są drętwe i nudne – uśmiecha się Olga. Zdali sobie sprawę, jak bardzo zobojętnieli na siebie. Nie pamięta, które z nich pierwsze rzuciło myśl o rozwodzie. Najpierw powiedzieli o tym 16-letniemu synowi, ale ten też przyjął to obojętnie. – Z moimi rodzicami nie poszło już tak łatwo. W końcu jesteście dobrym małżeństwem, powtarzali. Mama ruszyła na mnie z tyradą, że dorosłość polega na poświęcaniu się dla innych, a ja napatrzyłam się na samotne koleżanki i zamarzyło mi się wygodne życie singielki. Zabolało, ale dopięliśmy swego.
Profesor Gavin Rae, socjolog z Akademii Leona Koźmińskiego, podkreśla, że to nie żadna ideologia jest dziś zagrożeniem dla trwałości małżeństwa. Przyczyny rozwodów widzi gdzie indziej. Poza rosnącym indywidualizmem to poprawiająca się sytuacja ekonomiczna. – Szybki przyrost rozwodów zbiegł się w czasie z wejściem Polski do UE, co można tłumaczyć lepszą perspektywą znalezienia pracy w związku z otwarciem granic. Później ich liczba dalej szła w górę, choć już nie tak gwałtownie. Teraz pytanie brzmi: jakie będą konsekwencje lockdownu i pandemii dla trwałości związków? Bo z jednej strony zostaliśmy zmuszeni do bycia razem na niewielkiej przestrzeni, nierzadko 24 godziny na dobę, co obnażyło skrywane dotąd problemy. Z drugiej strony niepewna sytuacja w gospodarce nie sprzyja podejmowaniu radykalnych decyzji – przekonuje prof. Rae.
Przywołuje też badania CBOS, które wskazują, że zdecydowani zwolennicy rozwodów stanowią w Polsce grupę blisko trzykrotnie większą niż zagorzali przeciwnicy (odpowiednio 32 proc. i 12 proc.). Dominują ci, którzy wprawdzie rozwodów jako takich nie popierają, ale w pewnych sytuacjach uznają je za dopuszczalne (52 proc.). – Te liczby pokazują, że choć Polacy są wciąż jednym z bardziej konserwatywnych narodów Europy, to jednak zachodzą w ich postawach wyraźne zmiany – ocenia prof. Rae.

Dla mebli schody, łomot, wóz i przewóz.

Dla ścian jasne kwadraty po zdjętych obrazach.

Dla sąsiadów z parteru temat, przerwa w nudzie.

– Pół wieku, a nawet 30 lat temu inaczej wchodziło się w małżeństwo. Dla pewnego pokolenia deklaracja „i nie opuszczę cię aż do śmierci” była rozumiana dosłownie – podkreśla prof. Piotr Szukalski. I opowiada, jak jego znajoma biolog prowadziła badania wśród stulatków: jedna kobieta wspomniała jej o swoim nieudanym małżeństwie. Mąż bił, pił. – Nie myślała pani o rozwodzie? – dopytywała badaczka. – Ale to grzech! Za to kilka razy myślałam o morderstwie – usłyszała w odpowiedzi.
– Grzech czy nie grzech, niedługo żenię się ponownie. A to moja Zosia, piękniejsza niż ta u Mickiewicza – opowiada pan Tadeusz i wyjmuje z portfela zdjęcie kobiety, na oko mocno po sześćdziesiątce. – Proszę nie pytać nas o lata, bo wstanę i pójdę – zastrzega z uśmiechem mężczyzna. Siedzimy w warszawskim Powsinie, gdzie para się poznała. – Mam za sobą długie małżeństwo, posadziłem drzewo, spłodziłem dwóch synów, mam kilkoro wnuków. Mam też za sobą rozwód, który podzielił rodzinę. Jedni wzięli stronę mojej żony, która ponoć nie mogła ze mną wytrzymać, a drudzy moją. Przyznaję, że w młodszych latach miałem małe kłopoty z zachowaniem wierności, ale chyba nie większe niż inni. Za każdym razem kończyło się karczemnymi awanturami. A najzabawniejsze jest to, że na koniec była żona zrobiła mi psikusa. Po powrocie z turnusu nad morzem wyznała, że spotkała porządnego człowieka, który ma wobec niej poważne plany. Najpierw uniosłem się dumą, role się odwróciły i to ja krzyczałem, że rozwodu nie dam, będę im życie utrudniał. Ale w końcu machnąłem ręką. Wie pani, nerwy w moim wieku są niepotrzebne. I tak była żona ma już nowego męża, z którym zamieszkała tuż po naszym rozwodzie. A ja, jak mówiłem, też długo kawalerem z odzysku nie będę – opowiada pan Tadeusz. Na pytanie, po co formalizować związek, skoro niedawno się sparzył, odpowiada: małżeństwo trwa, a rozwód jedynie się zdarza. – Ja wierzę w tę instytucję. Teraz daję jej drugą szansę.
Co kieruje osobami, które wchodzą w kolejne małżeństwa po rozwodzie, co niektórzy ironicznie nazywają seryjną monogamią? – Być może chodzi o seks. Chociaż nie sądzę, aby był to główny motyw. Zwykle powody są różnorodne. Nie zapominajmy, że najczęstszą podstawą zawierania związków nadal są staroświeckie uczucia. Niektórzy zakochują się na zabój kilka razy w życiu i za każdym razem są przekonani o wyjątkowości tych emocji. A skoro dziś o rozwód nie jest trudno, to z tej możliwości korzystają – mówi prof. Jadwiga Koralewicz. I dodaje: – Bywa też, że dopiero drugi czy trzeci partner jest tym idealnym. Nie zapominajmy, że ludzie inaczej dojrzewają, różnią ich osobowość, doświadczenia, wychowanie. Krótki staż przedmałżeński, który sprowadzał się głównie do fizycznych przeżyć, to za mało, by się dowiedzieć o sobie czegoś więcej.
– Owszem, najpierw zarzekamy się, że nigdy więcej. Ale potem chęć sformalizowania nowego związku jest symbolicznym domknięciem drzwi za przeszłością – podsumowuje prof. Gavin Rae.