Grzegorz Schetyna wraz z Katarzyną Lubnauer i Barbarą Nowacką budują politycznego Frankensteina. Koalicja Obywatelska łączy wszystkie możliwe idee – oprócz liberalnej.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Liberalizm umarł. Nikt nie chce być liberałem, bo to oznacza polityczną marginalizację. Na konferencjach i kongresach można gorliwie deklarować chęć walki z populizmem partii rządzącej, wskazując jako jeden z jego przejawów program 500+, jednocześnie zapowiadając... utrzymanie świadczeń po wygranych wyborach. – Zrobimy to samo, tylko lepiej! – w tego typu enuncjacjach na tegorocznym Forum Ekonomicznym w Krynicy celowali liczni przedstawiciele PO.
Taka postawa po stronie partii, która kiedyś określała się jako liberalna, może zaskakiwać. Powinna przecież na sztandarach nieść walkę z socjalizmem albo obskurantyzmem i totalizmem (jeśli jest liberalna także obyczajowo i politycznie), a za wroga mieć enigmatyczny „populizm”, pojęcie-pałkę, definiowane albo w sposób arbitralny („Kim są populiści? To nasi przeciwnicy!”) albo sprowadzane do trywialnej konstatacji, że każdy polityk jest populistą, gdyż schlebia wyborcom.
Nieodwoływanie się w sposób jasny i rzeczowy do idei liberalizmu przez jedyną partię, która może stanowić polityczną przeciwwagę dla narodowo-socjalnego PiS, da się wyjaśnić tylko w jeden sposób: filozofia, która w 2007 r. zapewniła wyborcze zwycięstwo PO, odeszła w niebyt.

Kiedyś to było...

Rok 2018 upływa nad Wisłą pod znakiem ideowego synkretyzmu, a Koalicję Obywatelską najlepiej chyba określić mianem politycznego Frankensteina. Budując porozumienie PO z Nowoczesną i Inicjatywą Polską, Grzegorz Schetyna stworzył projekt tak programowo pojemny, że trudno zliczyć idee, które się w nim mieszczą. Znalazło się w nim miejsce nawet dla skrajnie lewicowej Barbary Nowackiej. Wyznaje ona w wywiadach, że „przebiła się do liberałów” z KO z „postulatami budowy państwa sprawiedliwego. W zaprezentowanym programie jest i bezpłatna komunikacja, i żywienie w szkołach, i czyste powietrze, i wolne od klauzuli sumienia gabinety ginekologiczne oraz apteki”. Nie wymienia jednak wszystkiego, co KO chce fundować obywatelom – jest jeszcze in vitro, siłownie plenerowe, dofinansowanie biletów do teatru i preferencyjne kredyty dla przedsiębiorców. Postulaty liberalne, owszem, pojawiają się, ale sprowadzają się w zasadzie do większej decentralizacji.
W kontekście wyborów do Sejmu żadna z mainstreamowych partii nie postuluje likwidacji ani programu 500+, ani innych socjalnych „osiągnięć” antyliberalnego rządu PiS. Proponuje się ich własne wersje. 500+ akceptuje nawet Andrzej Rzońca, główny ekonomista PO, który związany był kiedyś z Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza. – Warunkiem takich programów jest stabilny wzrost, do którego drogą jest wolność gospodarcza. Nie są groźne, jeśli mamy dobrą sytuację budżetową – mówi Rzońca, próbując godzić liberalizm z redystrybucją socjalną, czyli ogień z wodą.
A przecież liberalizm zaczynał u nas z wysokiego C. Polska polityka w okresie transformacji ustrojowej była zdominowana przez liberałów. W Gdańsku funkcjonował Kongres Liberalno-Demokratyczny, w którym działali m.in. Jan Krzysztof Bielecki czy Donald Tusk, w Małopolsce – Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe Mirosława Dzielskiego i Tadeusza Syryjczyka, a w Warszawie – Unia Polityki Realnej założona przez Stefana Kisielewskiego. Nasi protoliberałowie mieli silne intelektualnie kadry. Dobrze rozumieli zniuansowanie własnego nurtu. Czytali Hayeka i Friedmana, ale też Raymonda Arona czy Izajasza Berlina. Liberalizmu nikt się nie wstydził. Nawet jego wrogowie wiedzieli, że tylko liberałowie mają pojęcie, jak działa niesocjalistyczna gospodarka, albo czym są rządy prawa. Jacek Kuroń, zdecydowanie nieliberał, musiał przyznawać, że na inflacji zna się gorzej niż Leszek Balcerowicz, a o własności wie mniej niż Janusz Lewandowski.
Problem w tym, że przejąwszy władzę, liberałowie zorientowali się, że ich ideologia jest niepraktyczna. Stosowana uczciwie, krępuje działania rządu, od którego wymaga zaledwie stania na straży spokoju społecznego, a nie jego kreowania. – Janusz Lewandowski, wówczas minister przekształceń własnościowych (chodzi o lata 1991, 1992-1993 – red.), postawiony przed koniecznością ingerowania w działanie rynku, przyznawał, że czuł się w tej roli niezręcznie – wspomina prof. Marcin Król, historyk idei. Polski liberalizm od początku szedł więc na kompromisy, co zauważył amerykański noblista Milton Friedman. Tak komentując wprowadzenie „popiwku” (Leszek Balcerowicz przedstawił Sejmowi ustawę o podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń 17 grudnia 1989 r.): „Jeśli to jest monetaryzm, to ja jestem keynesista” (monetaryzm to dominująca w obrębie liberalizmu teoria zarządzania polityką pieniężną).
Nowe millenium to już technokracja pełną gębą i czasy ludzi luźno traktujących ideologię.
Miało to swoje plusy – nominalnie socjaldemokratyczny, a genetycznie socjalistyczny rząd Leszka Millera (2001–2004) mógł obniżać podatki, bo akurat to było wówczas modne na europejskiej lewicy – ale prowadziło w stronę polityki, w której punktem orientacyjnym dla wyborców przestawały być uporządkowane idee, a emocje ogniskujące się wokół „afer” i targowiska obietnic socjalnych typu „Kto da więcej?!”.

W lewo zwrot, czyli agonia ideologii

Niskie podatki dochodowe (15-proc. podatek liniowy), prywatyzacja, deregulacja – takie jawnie liberalne pomysły pojawiały się jeszcze w programie wyborczym PO w 2007 r. i z nimi partia wygrała wybory, ale nigdy nie potraktowała ich poważnie. Na brak realizacji tych postulatów najpierw znajdowano wymówki („opór materii w administracji”, „trzeba to lepiej przemyśleć”), a potem po prostu z nich zrezygnowano.
Dawni liberałowie zaczęli się od liberalizmu jawnie odżegnywać – kulminacją tego procesu był wywiad udzielony „Polityce” w 2013 r. przed Donalda Tuska, w którym przyznał, że jest „trochę socjaldemokratą”. Było to cztery lata po tym, jak Janusz Lewandowski objął funkcję komisarza UE ds. budżetu, a więc na paneuropejską skalę zaczął zajmować się tym, czym pogardza każdy liberał – redystrybucją. Było to także dwa lata po tym, jak Tusk uczynił ministrem zdrowia socjaldemokratę Bartosza Arłukowicza. Jacek Rostowski przekonywał w debacie telewizyjnej Leszka Balcerowicza, że pieniądze zgromadzone w OFE nie należą tak naprawdę do ludzi, a państwo może zrobić z nimi, co mu się podoba. Rostowski to szczególnie wyrazisty przykład odstępcy od liberalizmu – zanim zaangażował się w politykę i porzucił na dobre tę filozofię, publikował w „Rzeczpospolitej” płomienne felietony promujące wolny rynek. Równie spektakularne odejście od liberalnej wiary można przypisać już tylko Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu (premierowi w latach 1992–1993), który stał się jednym z głównych adwokatów repolonizacji polskiego sektora bankowego. Bielecki dzisiaj mówi o sobie per „liberalny pragmatyk”. Dobre.
Nie wiedzieć czemu, polityków, którzy porzucili liberalizm, nazywa się często właśnie pragmatykami. To gwałt na języku. Pragmatyzm w ujęciu kolokwialnym oznacza realizm, trzeźwość w ocenie sytuacji i skuteczność. W filozofii zaś to nurt, który prawdziwość twierdzeń uzależnia od ich konsekwencji. Ochrzczenie polityka pragmatykiem sugeruje, że gdy, obejmując rządy, poznaje twarde realia świata, rozsądnie porzuca te elementy swojej ideologii, które nie wytrzymują zderzenia z nimi. Ale czy sprawowanie władzy faktycznie ujawnia rządzącym naturę życia? Nie ma przecież grupy społecznej, która oderwana byłaby od niego bardziej niż zawodowi politycy. Gdy raz sięgną po władzę, stają się od niej całkowicie uzależnieni. Zarabiają wygrywaniem wyborów, a nie pracą pomiędzy nimi. Muszą być nieustannie w grze – od tego zależy ich materialny byt.
Skąd założenie, że politycy są intelektualnie zdolni do czegoś więcej niż dostosowanie danego systemu idei do konkretnych uwarunkowań danego kraju? Prawdziwy pragmatyzm w polityce polegałby na tym, by skutecznie idee zrealizować, a nie wyrzucać je do kosza. To i tak wymagające zadanie. Tyle że zazwyczaj pragmatyzm polityków w odniesieniu do idei ma inną naturę: korzystają z nich wyłącznie retorycznie w trakcie kampanii wyborczej, gdy im wygodnie. Badania przeprowadzone na gruncie polityki amerykańskiej przez Waltera J. Stone’a i Elizabeth N. Simas z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis pokazują na przykład, że ideologiczny radykalizm to tylko proteza używana (często skutecznie) przez polityków bez naturalnej charyzmy i siły przekonywania. Ktoś, kto wie, że może liczyć na wygraną, spójnej ideologii już nie potrzebuje. Co więcej, nawet radykał po objęciu władzy łagodnieje. Wie, że skutki konksekwentnej realizacji jego ideologii mogłyby zrazić ten sam elektorat, który ją wsparł. Sami wyborcy jej bowiem nie rozumieją. Przyjmują jej najbardziej wyraziste elementy nie ze względu na ich prawdziwość, a dlatego że nadają się do racjonalizacji ich problemów. Bezrobotni z chęcią ujrzą winnych swojej sytuacji w Hindusach dowożących jedzenie Uberem, a właściciele upadłych firm w chciwych bankowcach, którzy odmówili im kredytów, gdy potrzebowali funduszy.
Politycy wiedzą, na jakich strunach zagrać i kiedy gry zaprzestać. Niektórzy uważają to za błogosławieństwo demokracji uodparniające ją na radykalizmy: demokracja preferuje partie centrowe i tępi ostrze ekstremizmu. Jednak nie jest to zawsze prawdą, a akurat filozofię liberalną odrzuca się często tam, gdzie jej działanie mogłoby przynieść korzystne skutki, choć krótkoterminowo bolesne.
Polityk, który nie oferuje wyborcom konkretnych wartości, musi zaproponować coś innego. Kupuje ich więc programami socjalnymi – od rozdawnictwa począwszy na ulgach podatkowych skończywszy. Jest pragmatykiem, ale w rozumieniu osoby chcącej skutecznie utrzymać władzę, a nie zarządzać krajem tak, by się rozwijał. Dlatego do ludzi władzy tak dobrze pasuje miano oportunistów, ludzi giętkich kręgosłupów. Ta konstatacja jest bolesna dla intelektualistów, gdyż – jak ujął to prof. James Buchanan, laureat ekonomicznej Nagrody Nobla i twórca badającej społeczne instytucje „teorii wyboru publicznego” – odziera dyskurs polityczny z romantyzmu, pozbawiając powodów, by życzliwie wierzyć trąbiącym o „dobru wspólnym”.

Liberalizm, neoliberalizm i g...o liberalizm

Dyskusja polityczna zdominowana jest przez specjalistów od zaciemniania pojęć. W efekcie nawet niektórym dziennikarzom zdarza się wierzyć w dobre intencje decydentów, a przecież podstawowym narzędziem pracy w mediach jest sceptycyzm, nie naiwność. Liberalizm, podobnie jak wiele innych pojęć, wykoślawiany jest w debacie publicznej na wszelkie możliwe sposoby.
Ale czym on właściwie jest? (Może za późno zadaję to pytanie w artykule?)
Zacznijmy od tego, czym nie jest. Nie jest tożsamy z demokracją, wolnym rynkiem, niskimi podatkami, małżeństwami jedno płciowymi, tworzeniem równych szans, Leszkiem Balcerowiczem ani nawet z – jak straszą fani pewnego wielebnego redemptorysty – z libertynem markizem de Sade. Ksiądz Józef Tischner w swojej słynnej książeczce „Filozofia po góralsku” pisał: „Są trzy prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda”. Podobnie można by napisać o liberalizmie – są trzy liberalizmy: liberalizm, neoliberalizm i g...o liberalizm.
Większość rzeczy, które wciska się nam jako tę filozofię, nie ma z nią nic wspólnego. Jasne – w Polsce kojarzy się ona z gospodarką i obyczajami i, owszem, w jej ramach mieszczą się niskie podatki, wolny rynek, prawa obywatelskie, rządy prawa, świeckość państwa. Nie wynikają z niej jednak libertynizm, legalizacja małżeństw homoseksualnych, bezkrytyczne przyjmowanie zdania Banku Światowego jak prawdy objawionej, konieczność redystrybucji majątku od biednych i bogatych, nie wynika z niego także postulat likwidacji państwa jako takiego.
Centralne dla liberalizmu jest pojęcie wolności. Na kłopot z tym pojęciem uwagę zwracał pisarz filozof Aldous Huxley, gdy podkreślał, jak można łatwo je wypaczyć i, przy odrobinie sprytu ze strony ludzi nim szermujących, sprawić, by suweren pokochał niewolę. Dlatego liberalizm należy opisywać w sposób maksymalnie prosty. Choć wiele ma nurtów, to jeden rdzeń. W swojej klasycznej formie to filozofia indywidualnej wolności rozumianej jako niezależność od woli innych – od władzy i współobywateli. Liberalizm to filozofia, która chce zapewnić wam spokojne życie, wolne od wścibstwa innych, ale też niepozwalająca na to, by samemu być nieproszonym gościem. Zakłada, że ludzie w większości spraw dogadają się ze sobą bez administracyjnej instrukcji, a więc – wbrew tezom, że liberalizm to skrajny indywidualizm – że spontanicznie potrafią tworzyć wspólnotę. Idee liberalne pomagały obalać absolutyzmy i wyzwalać niewolników. Dawały dobre owoce.
Liberalizm bardziej niż ideologią porządkującą wartości jest metodą rozstrzygania o tym, co jest w świetle wolności dopuszczalne. Konsekwentny liberalizm to zabezpieczenie przed elokwentnymi złodziejami, czy to bankowcami, czy politykami, czy zrzeszonymi w grupy nacisku współobywatelami, ale i przed obyczajowymi totalistami, którzy chcieliby wymusić na nas własną wizję świata. Tyle że liberalizm, który funkcjonował w polskiej polityce, nigdy nie był konsekwentny ani uczciwy (i przez tę słabość witał pod swoimi skrzydłami rozmaitych aferałów, z którymi w końcu zaczął być kojarzony). Cynicy powoli zajmowali miejsce liberałów z powołania.
– Uczestnicy ruchu liberalnego rozproszyli się w latach 90., nie tworząc zwartego środowiska. (...) Ci, którzy naprawdę czuli się liberałami, nie starali się stworzyć spójnej ideologii i własnego języka. Nie prowadzili pracy formacyjnej, nie budowali think tanków, które zajmowałyby się nie szczegółowymi rozwiązaniami konkretnych problemów, lecz szukałyby liberalnej odpowiedzi na wyzwania współczesnego świata. Polscy liberałowie od początku nie akcentowali wartości, na jakich ufundowana jest ich doktryna. Mówili, że trzeba ograniczyć wydatki państwa i podatki, zlikwidować przywileje emerytalne, prywatyzować, wycofać biurokratyczne przepisy. Nie dodawali, że walczą o to w imię wolności jednostki, jej prawa do dokonywania wyborów. Gdy liberalny pociąg zaczął zwalniać, nie mieli paliwa, by go ponownie rozruszać – opisywał konanie liberalizmu Witold Gadomski w 2009 r. na łamach „Gazety Wyborczej”.
W wyborach 2015 r., w politycznym mainstreamie, liberałów już nie było. Niewielka grupa wyborców rozczarowanych socjaldemokratycznym zwrotem PO zagłosowała co prawda na Nowoczesną Ryszarda Petru, ale ten przecież już przed wyborami deklarował w wywiadach, że „nie jest liberałem gospodarczym” i „chce być rozsądny i nowoczesny”. Liberałem faktycznie się nie okazał. Ugrupowanie Kukiz’15 przemyciło co prawda do Sejmu kilku wolnościowców, ale także narodowców i socjalistów. Z kolei w zwycięskiej koalicji pojawił się Jarosław Gowin jako minister nauki i szkolnictwa wyższego, który wcześniej za rządów PO wdrażał jedyną bodaj jego prawdziwie liberalną reformę – deregulację dostępu do zawodów. Jednak w rządzie PiS miłość Gowina do liberalizmu ostygła i zaczął bawić się w pojęciową ekwilibrystykę – mówił, że program 500+ to nie „polityka socjalna”, a program mieszkanie+ „oparty jest o zasady rynkowe”.

Hodowla bierności

– Na początku lat 90. liberalizm kojarzył się z Zachodem i dobrobytem, miał prawdziwe poparcie. Gdy ktoś mówił „więcej państwa!”, mógł spodziewać się salwy śmiechu. Uwolnienie gospodarki pozwoliło szybko się ludziom bogacić, ale było to możliwe tylko w zarodkowej fazie kapitalizmu. Potem, gdy Polską na większą skalę zainteresował się zagraniczny kapitał i wzrosła konkurencja, nie było to już możliwe. Do kogo ludzie zaczęli zwracać się o pomoc? Do polityków, a ci z entuzjazmem ją zaoferowali – mówi jeden z działaczy wczesnego KLD.
Ale to tylko jedno z możliwych wyjaśnień odwrotu od liberalnej ideologii. Ja mam inne.
Co to za ciąg liczb: 1,34, 4,05, 4,37, 3,07, 2,54, 0,77, 5,2? To wyniki wyborcze komitetów, z których do Sejmu po 1989 r. startował najbardziej wyrazisty i radykalny polski liberał gospodarczy – Janusz Korwin-Mikke. Z wynikami której partii należy skojarzyć zaś liczbę 3,62? Partii Razem, która daleko posunięty liberalizm ujawnia w sferze obyczajowej. Zarówno Partia Wolność Korwin-Mikkego, jak i Partia Razem Adriana Zandberga to formacje ideologiczne. To, jak niskim poparciem się cieszą, pokazuje, że Polaków nie pociąga filozofia. Mogą reagować na poszczególne związane z nią hasła, ale nie kupują żadnej w całości. Świadomie czy nie, odrzucają te ruchy, które oznaczałyby głębokie zmiany w instytucjach społecznych, a konsekwentna realizacja liberalnych idei (czy to ekonomicznych, czy obyczajowych) takie zmiany oznacza. W ofercie pozostają więc dwie partie, zainteresowane wymianą personelu państwa, ale nie fundamentalną, całościową zmianą status quo. Ugrupowania wywołujące wrzawę wokół konstytucji i sądów, gdy sądy te wciąż działają wolno, a służba zdrowia, edukacja, policja i wszystkie sfery działania państwa, z którymi obywatel styka się na co dzień, mocno nie domagają. Ale to jest już znane zło. Można się przyzwyczaić. Ustrój zależny od partyjnych interesów, a nie od idei, ewoluuje więc krok po kroku w stronę coraz dalszą od liberalizmu w klasycznym jego rozumieniu.
Austriacki ekonomista Joseph Schumpeter pisał o kapitalizmie, że „jego sukces podkopuje społeczne instytucje, które go chronią, i w nieunikniony sposób tworzy warunki, w których nie będzie mógł przetrwać i które wskazują na to, że jego następcą będzie socjalizm”. To samo można powiedzieć o śmierci polskiego liberalizmu – dał przestrzeń własnym wrogom, a sprzymierzeńców uśpił. Mentalność prawdziwie liberalna nie jest wojownicza i nie pozwala stawiać się w pozycji kogoś, kto mówi innym, jak żyć. Wraz ze wzrostem zamożności sporo Polaków taką właśnie mentalność w sobie wyhodowało. – Liberał niejako z zasady nie może rządzić, bo nie odczuwa potrzeby rządzenia innymi – tłumaczy prof. Król. To samo tyczy się liberalnych obywateli – nie chcą za pomocą systemu wyborczego zdobywać władzy nad innymi. Nie myślą o tym nawet.
Polacy coraz bardziej udowadniają w sferze działań, a nie deklaracji (czyt. w życiu codziennym), że są takimi właśnie liberałami, a to objawia się coraz niższą frekwencją wyborczą (w wyborach do Sejmu nie głosuje ok. 50 proc. Polaków.) Owszem, istnieje wytłumaczenie, że wynika ona z przekonania, że jakkolwiek zagłosujesz, nic się nie zmieni. Bardziej prawdopodobne jest jednak to, że obok fatalistów wśród niegłosujących rośnie grupa ludzi, którzy w wyniku reform liberalnych osiągnęli poziom całkiem przyjemnej „małej stabilizacji”, której utrzymaniem są na co dzień tak zajęci, że tracą zainteresowanie bieżącą polityką. To beneficjenci transformacji: ponad 25 lat bez recesji, ze średnim wzrostem PKB w okolicach 4 proc. rocznie, ze stopą bezrobocia na poziomie ok. 6 proc. i rosnącymi płacami. W stabilnych czasach polityka schodzi na dalszy plan, niedzielę wyborczą poświęca się na urlop na działce.
Z badań przeprowadzonych przez CBOS po ostatnich wyborach do Sejmu wynika, że niegłosujących o średnich dochodach jest mniej więcej tyle samo, co głosujących niezamożnych (po ok. 24–25 proc.). Dopiero relatywnie wysokie zarobki (min. 2 tys. zł na członka rodziny) ponownie budzą w nas obywateli. Działa tu czysta matematyka – jeśli potencjalny wyborca liberalny jest politycznie bierny, w siłę rośnie grupa wyborców nieliberalnych. Następuje zjawisko selekcji negatywnej rodem z internetowego forum: komentują (głosują) głównie malkontenci.
Liberałowie, którzy reformowali Polskę w latach 90., pytani o przyszłość liberalizmu w polskiej polityce, nie są w stanie wskazać żadnego konkretu: żadnego środowiska ani osoby, które mogłyby poprowadzić ideową kontrrewolucję. Ograniczają się do ogólników o wspieraniu opozycji i walce o państwo prawa. – Żyjemy w świecie tak skomplikowanym, że nie wyjaśni go całościowo żadna pojedyncza ideologia – tłumaczy Wojciech Duda, który w latach 80. razem z Donaldem Tuskiem zakładał „Przegląd Polityczny”, czasopismo, które miało do Polski przemycić różne odcienie liberalizmu. Nie zapominajmy jednak, że liberalizm to właściwie jedyna ideologia, która nie chce świata tłumaczyć, a jedynie stworzyć warunki, by mógł się (politycznie, społecznie, gospodarczo) kręcić. Być może dopiero, gdy ktoś lub coś zablokuje jego tryby, uśpieni liberałowie zarówno wśród wyborców, jak i wśród polityków obudzą się – tylko w jakim naczyniu będą znajdować się wówczas ich ręce?
Liberalizm nie jest tożsamy z demokracją, wolnym rynkiem, niskimi podatkami, małżeństwami jednopłciowymi, tworzeniem równych szans, Leszkiem Balcerowiczem ani nawet – jak straszą fani pewnego wielebnego redemptorysty – z libertynem markizem de Sade