Z ilu stron można się dać zapędzić w kozi róg? Jeśli ktoś taki róg widział, to może mu się słusznie wydawać, że – w odróżnieniu do np. jeleniego – z jednej, bo nierozgałęziony. Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 7 października dowodzi, że jednak nie. Ja widzę już przynajmniej dwa rozgałęzienia.

Pierwsze jest takie, że oto podważyliśmy jako państwo nie tylko traktat, który dobrowolnie podpisaliśmy, lecz także ponadpaństwową jurysdykcję, gdyż tak nam (znowu: jako państwu) było wygodnie. Drugie – że skoro tak, to logiczną konsekwencją byłoby opuszczenie wspólnoty, co wydaje się jednak mało prawdopodobne, a przynajmniej mało rozsądne. W pierwszy kanał wpadli na własne życzenie rządzący, bo jak teraz tłumaczyć, że będziemy szanować tylko te orzeczenia europejskich trybunałów, które nas satysfakcjonują, co oznacza, że i inne państwa będą miały do tego prawo, także naszym kosztem. O pieniądzach z UE nie wspomnę, bo mówimy o zasadach, a te przecież nie mają ceny… W drugi (w tym samym wolontaryjnym trybie) wpadła opozycja, próbując odbić obozowi rządzącemu jakąś część elektoratu pod hasłem „Wyprowadzą nas z Unii”, co dla wielu obywateli nie znaczy absolutnie nic. Dlaczego w sprawie aborcji potrafili się wzburzyć, a w sprawie traktatów już nie tak bardzo? Bo nie widzą związku między orzeczeniami TK a własnym życiem. I tu jest najciaśniejsza końcóweczka rogu, w której stronę zmierzaliśmy od 2015 r. Konkretnie od momentu podwójnego wyboru sędziów TK i ustawy z grudnia tegoż roku, która miała sprawę przyklepać po myśli sejmowej większości. Gros obywateli przyjęło fakty dokonane do wiadomości, nie podejrzewając nawet, że chodzi o nich, a nie o jakieś „abstrakcyjne zasady”.
Jak daleko jeszcze uda nam się w ów róg wcisnąć, trudno przewidzieć – to będzie zależało od kolejnych pytań, które politycy uznają za stosowne (wygodne) postawić trybunałowi. Mnie nie starcza wyobraźni, ale na klasę polityczną można liczyć.