Władze Mołdawii, która do niedawna była uważana za prymusa integracji europejskiej, zapowiedziały zmianę politycznego kursu. Czy odwrót od Zachodu może zaowocować rozwiązaniem konfliktu z separatystycznym Naddniestrzem?
Naddniestrzańska Republika Mołdawska powstała w czasie, gdy rozpadał się ZSRR. O ile młode elity Mołdawii opowiedziały się za kulturową rumunizacją kraju oraz niezależnością od Moskwy, to dyrektorzy wielkich fabryk z lewego brzegu Dniestru zmobilizowali ludność do walki w obronie radzieckiej rzeczywistości. Rozłam przypieczętowała wojna z 1992 r., wygrana przez separatystów dzięki pomocy rosyjskiej 18. Armii. I tak już ponad ćwierć wieku jakieś 400 km od polskich granic z powodzeniem funkcjonuje nieuznawane państwo ze stolicą w Tyraspolu.
Konflikt między dwiema stronami nie jest bardzo intensywny. Napięcie społeczne jest tu o wiele mniejsze niż w przypadku Abchazji, Osetii Płd. czy nawet Kosowa. Niemniej rozmowy o reintegracji Mołdawii od lat przypominają raczej rytualny taniec niż realne negocjacje. I to mimo że cała społeczność międzynarodowa, włącznie z Rosją, opowiada się za zjednoczeniem Naddniestrza z państwem macierzystym.
Podstawowa i najbardziej widoczna różnica pomiędzy Kiszyniowem a Tyraspolem dotyczy kierunku geopolitycznego. Separatyści od początku widzą swe miejsce u boku Rosji. To dla nich dogmat polityczny i ideologiczny. Mołdawia natomiast w ciągu ostatniego ćwierćwiecza kilkukrotnie zmieniała kurs, to dążąc do integracji z Zachodem, to próbując geopolitycznego balansu. Gdy w 2001 r. do władzy doszła Partia Komunistów, która opowiadała się za zbliżeniem z Rosją, zaowocowało to kremlowską propozycją utworzenia federacji mołdawsko-naddniestrzańskiej.
Ówczesny prezydent i lider mołdawskich komunistów Vladimir Voronin wycofał się z tego planu dosłownie w dniu, w którym miała się odbyć uroczystość podpisania memorandum z udziałem Władimira Putina. Voronin dokonał tej wolty pod naciskiem społeczeństwa i Zachodu, poza tym uświadomił sobie chyba, że w nowym państwie będzie tylko marionetką w rękach Moskwy.
W 2009 r. komunistów zastąpiła proeuropejska koalicja, a Mołdawia na kilka lat zyskała wizerunek lidera eurointegracji. Teraz to tylko wspomnienie. Pod płaszczem integracji z UE powstał oligarchiczny reżim, którego największym osiągnięciem jest kradzież stulecia, w ramach której z trzech banków wyprowadzono łączną sumę 1 mld dol. Obecnie Mołdawię kontroluje oligarcha Vlad Plahotniuc, który pozbył się niedawnych sojuszników i rywali. Plahotniuc jest przewodniczącym rządzącej Partii Demokratycznej, poza tym podporządkował sobie sądownictwo, organy ścigania i wiele obszarów gospodarki.
Relacje z niedawnymi partnerami i donatorami z Zachodu zniszczył doszczętnie latem tego roku, gdy Sąd Najwyższy unieważnił wyniki wyborów prezydenta stolicy. Decyzja miała charakter polityczny; wybory ku zaskoczeniu obozu władzy wygrał lider proeuropejskiej opozycji Andrei Năstase. W efekcie Bruksela wstrzymała pomoc finansową dla Mołdawii, a zupełnie niedawno Parlament Europejski przyjął rezolucję, w której zaproponowano wprowadzenie sankcji dla oficjeli zaangażowanych w kradzież stulecia.
Plahotniuc już we wrześniu ogłosił, że państwo zmienia kurs z proeuropejskiego na promołdawski. Wielu komentatorów odebrało to jako zapowiedź koalicji z prorosyjską Partią Socjalistów, do której dojdzie po wyborach parlamentarnych w lutym 2019 r. Czy oznacza to, że znów znikną najważniejsze rozbieżności między Kiszyniowem a Tyraspolem? To mało prawdopodobne, gdyż układanka interesów w regionie jest o wiele bardziej złożona, niż pozornie może się wydawać.
Geopolitycznie na zjednoczeniu obu brzegów Dniestru najbardziej zyskałaby Rosja. W tej sytuacji cała Mołdawia znalazłaby się w strefie twardych wpływów Kremla. Niemniej jednak po fiasku planu zjednoczeniowego z początku lat 2000. Kreml ostrożnie podchodzi do tych kwestii. Przede wszystkim nie spieszy mu się, bo samo istnienie nieuznawanego państwa gwarantuje zachowanie wpływów strategicznych. Dla Zachodu zjednoczenie ma sens tylko w przypadku wycofania wojsk rosyjskich i stworzenia formuły, w której prorosyjskie Naddniestrze nie przechyli jednoznacznie szali w rozdartej geopolitycznie Mołdawii. W przeciwnym razie rumuńska granica na Prucie stanie się granicą frontową między NATO a rosyjską strefą wpływów. Zabraknie mołdawskiego bufora. Na ten moment żadne z tych rozwiązań nie jest możliwe.
Przede wszystkim jednak zjednoczenie nie opłaca się lokalnym elitom. W ostatnich latach pełnię władzy w Naddniestrzu przejęli oligarchowie kierujący holdingiem Sheriff. Ich potęga wyrosła dzięki warunkom państwa nieuznawanego. Jego dalsze istnienie jest gwarancją zachowania wpływów i możliwości. Mołdawska elita od zawsze pilnuje zaś, by być panem na własnym podwórku. Przyłączenie lewego brzegu oznacza konieczność głębokich porozumień z tamtejszymi oligarchami. Co prawda obecnie Plahotniuc i właściciele Sheriffa współpracują, ale jest to możliwe dzięki istnieniu odrębnych organizmów. Połączenie zagrażałoby i jednym, i drugim.
Ponadto reintegracja oznaczałaby również przyjęcie 200 tys. zdyscyplinowanych prorosyjskich wyborców, którzy zachwieją mołdawskim systemem władzy, opierającym się na tożsamościowym pęknięciu w społeczeństwie. Dla Kiszyniowa oznacza to tylko problemy, z których największym byłoby zachowanie niezależności względem Moskwy. Długie i zaskakująco stabilne trwanie Naddniestrza opiera się na grze tych trzech sił: polityki międzynarodowej, interesów lokalnych elit i silnych tożsamości kulturowych różnych grup społecznych. Okresowe zmiany w deklaratywnym kursie Mołdawii nie zmieniają tej układanki. Istnienie Naddniestrza, tego dziwnego tworu poradzieckiej rzeczywistości społeczno-politycznej, jest wszystkim na rękę.