Zmiany zapowiadane i powoli wdrażane przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego przybliżają szerszą debatę na temat stanu szkolnictwa wyższego w Polsce. Z perspektywy przeciętnego absolwenta studiów, obserwującego naukę z pozycji studenta czy słuchacza studiów podyplomowych, kilka kluczowych problemów może wydawać się nieczytelnych. Aby debata o biurokracji na uczelni i punktach za publikacje była ciekawsza, warto ją zobrazować poprzez odwołanie się do filmów i książek.
„Dom na przeklętym wzgórzu”: bezwładna masa biurokratyczna
Obecny system szkolnictwa wyższego i wprowadzane w ostatnich latach zmiany nie są ani zbyt dobre, ani zbyt czytelne. Pogłębiają tylko negatywne tendencje. Odpowiadają za to nie tyle sami naukowcy ani nawet władze poszczególnych uczelni, ile efekt masy biurokratycznej, pochłaniający kolejne działania. W przywołanym horrorze klasy B przeklęty dom pochłaniał kolejnych lokatorów, którzy stawali się czymś w rodzaju części tego domu, bezwładnie poruszającej się masy, atakującej kolejne, bezbronne jednostki. Coś takiego można zauważyć w systemie polskiej nauki.
Co jakiś czas w przepisach dotyczących uczelni wyższych pojawiają się bowiem zmiany polegające na piętrzeniu rozwiązań biurokratycznych, niepotrzebnego wypełniania dziesiątek rubryk i rubryczek, które absorbują praktycznie cały świat nauki polskiej. Gdzieś po drodze umykają pytania o realny sens wprowadzanych zmian i dodatkowych obowiązków biurokratycznych. I nie ma wyjścia, każdy akademik – w myśl zasady „maszeruj albo giń” – musi wymyślać zbiurokratyzowane efekty kształcenia (Krajowe Ramy Kwalifikacji), dostosowywać je do każdej godziny swoich zajęć, a następnie rozpisywać to jeszcze w 25 innych wersjach.
Co chwilę dochodzą nowe podobne obowiązki. Powstaje swoista bezwładna masa, wciągająca w otchłań kolejnych naukowców i – co ważne – odrywająca ich od naprawdę ważnych obowiązków. A profesorom, którzy wprost mówią, że zmiany te są niepotrzebne, szkodliwe i bezsensowne, odpowiada się zazwyczaj: może i są, ale i tak musicie to zrobić. Tak więc nie ma ucieczki. Problem jest zresztą szerszy, systemowy. Nawet ograniczanie i zmiana konkretnych rozwiązań go nie rozwiązuje. Powoduje, że biurokracja rozwija się tuż obok, w sąsiednich obszarach.
Legitymacja pisarza: tłumacz się, akademiku
Z powyższym łączy się kolejna kwestia. Praktycznie każde działanie naukowca musi zostać 10 razy wykazane, opisane i zrelacjonowane. Przypomina się tutaj scena z „Mistrza i Małgorzaty”, w której demoniczni towarzysze Wolanda chcieli pójść do restauracji literatów. Aby jednak tam się dostać, niezbędna była legitymacja literata. Na straży przybytku stała pani, która nie wpuszczała literatów bez legitymacji. Zaciekawione sytuacją demony złośliwie zaczęły się zastanawiać, czy tacy pisarze jak Lew Tołstoj lub Fiodor Dostojewski mieli taką legitymację lub spełniali kryteria dla jej uzyskania.
Z naukowcami jest trochę podobnie. Systemowi umyka to, czy badacz rzeczywiście publikuje ciekawe przemyślenia albo czy jest potrzebny uczelni w ramach współpracy ze studentami. Najważniejsze pytanie, czy te działania będzie można odpowiednio ująć w urzędowe rubryczki i czy dany naukowiec jest wszędzie dobrze opisany i odhaczony. Jeżeli tylko o jakimś obowiązku meldunkowym zapomni, to... porzućcie wszelką nadzieję!
Niech ma i dziewięćset, czyli punktomania
W jednej ze scen „Ogniem i mieczem” Rzędzian, przynoszący nowe wieści o porwanej Helenie, przez chwilę się zapomina i zaczyna – ku irytacji towarzyszy – analizować, ileż to jego kochany dziadek ma lat: 90 czy 91... Rozważania te przerwał poirytowany pan Zagłoba, krzycząc: „Niech ma i 900!”. Scena ta znakomicie pasuje do dominującej na uczelniach punktomanii. Od liczby uzyskanych punktów za publikacje naukowe zależy dofinansowanie konkretnej katedry. Na wielu uczelniach w związku z tym toczą się długie spory o to, jak liczyć punkty naukowe za konkretne publikacje. Czy za artykuł przyznać pięć czy sześć punktów, a za książkę – 20 czy 25? Jak liczyć liczbę znaków dla rozdziału w monografii, żeby przyznać punkty? Przy okazji wielkiego liczenia liczne wydziały na dłuższy czas są odrywane od najważniejszych spraw naukowych, a koncentrują uwagę na tym, czy danych punktów ktoś ma 90 czy też 91.
Piję, żeby zapomnieć, że się wstydzę, że piję – czyli brak środków
Zwłaszcza adiunkci na uczelniach skarżą się na to, że nie mogą publikować artykułów naukowych. Z prostego powodu. Na publikację – dowodzą – niezbędne są duże środki finansowe, a my tych środków nie mamy. Nie możemy więc nic opublikować. A skoro tak, nie dostaniemy kolejnych środków, bo nie będziemy mieli publikacji. Skoro więc nie można publikować... no właśnie, jest dużo czasu do wypełniania różnorakich rubryczek. Swoiste błędne koło, przypominające sytuację jednego z bohaterów „Małego księcia”. Z jednej strony czasem sytuacja nie jest aż tak beznadziejna i da się znaleźć mniej kosztowne tematy badań. Ale rzecz jasna nie dotyczy to wszystkich dyscyplin naukowych.
Niech żyje dr Emmett Brown!
Zanim przeprowadzi się wielkie planowanie, jak zapewnić polskim uczelniom czołowe miejsca w światowych lub europejskich rankingach, warto się skupić na rzeczach małych. To one na co dzień może nie paraliżują, ale znacząco utrudniają pracę akademików. Zmuszają ich – bez wyartykułowania jasnego powodu – do biurokratycznych tłumaczeń i opisów każdego błahego działania, angażują w spory o liczbę uzyskanych punktów (która przecież również nie przekłada się na jakość pracy naukowej), a czasem pozbawiają perspektyw. Przy czym tak modne medialnie oskarżenia o feudalizm na uczelniach są chyba trochę na wyrost. Bardziej można je sprowadzić do przypadków jednostkowych.
Większy problem tkwi w tym, że twórcy systemu szkolnictwa wyższego nie znają odpowiedzi na pytania, gdzie, jak i po co idziemy. Od rozwiązania tych problemów należałoby zacząć. Odwołując się do ostatniej metafory filmowej: w „Powrocie do przyszłości” jest znana wszystkim postać doktora Emmetta Browna, roztargnionego, aczkolwiek niewątpliwie uzdolnionego naukowca, skupionego na swoim wehikule czasu. Przymykając trochę oczy, zauważmy, że system nauki musi być taki, aby nawet tacy naukowcy, jak dr Brown, bez żadnych legitymacji, punktów, nadmiernych rozliczeń (w których robieniu nigdy zresztą nie będą zbyt dobrzy) mogli prowadzić swoje badania i spokojnie egzystować. Na razie jednak coraz bardziej się od takiej perspektywy oddalamy.