Politycy zapomnieli, że mieszkańcy domów pomocy społecznej będą się starzeć, a ich stan zdrowia pogarszać. Eksperci szacują, że dziś co czwarty z nich kwalifikuje się do opieki długoterminowej.
Dziennik Gazeta Prawna
Wybudujcie więzienia i najlepiej wszystkich nas w nich pozamykajcie. Albo rozkręćcie akcję pod hasłem „dorwij dyrektora” – denerwuje się Adrianna Gołuch, dyrektor Centrum Opieki Długoterminowej i Rehabilitacji Ad-Finem w Czernichowie, w którym do niedawna przebywało prawie 200 pacjentów. Dziś nie ma już tam nikogo.
To jej reakcja na postępowanie prowadzone obecnie przez Prokuraturę Okręgową w Bielsku-Białej. Jak informuje jej rzeczniczka prasowa Agnieszka Michulec, wszczęto je na podstawie zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa, które złożyli starosta powiatowy w Żywcu i tamtejszy sanepid. Sprawa badana jest pod kątem przestępstwa sprowadzenia niebezpieczeństwa dla życia lub zdrowia wielu osób poprzez spowodowanie zagrożenia epidemiologicznego lub szerzenia się choroby zakaźnej (art. 165 par. 1 pkt 1 kodeksu karnego). Grozi za nie kara od 6 miesięcy do 8 lat więzienia. Jak słyszymy, prokuratura przygląda się zgonom ok. 30 osób.

Kombinezony wciąż jadą

– Od tygodni docierały do nas coraz bardziej niepokojące informacje – mówi wójt gminy Czernichów Barbara Kos-Harat. Pracownicy Ad-Finem mówili jej, że nie mogą doprosić się maseczek; że dostają jedną parę rękawiczek na poranną toaletę 16 pacjentów. Alarmowali o tajemniczych gorączkach u pensjonariuszy, których nie sposób obniżyć. I o tym, że dyrekcja bagatelizuje sprawę.
– To mała miejscowość, wszyscy o wszystkich wiedzą. Choćby o tym, że 28 marca pracownica kuchni z tej placówki poszła na zwolnienie z objawami koronawirusa. Kilka dni później wylądowała w szpitalu jednoimiennym. Pracownicy dowiedzieli się o tym nieoficjalnie, a nawet taka informacja nie zmieniła nic w procedurach placówki – relacjonuje wójt. Opowiada, że w kwietniu przyjęto tam nowe osoby. Mimo że na stronie internetowej Ad-Finem do dziś wisi komunikat: „Uwaga! Informujemy, że zgodnie z rozporządzeniem Ministra Zdrowia wszystkie przyjęcia do naszego Ośrodka zostały wstrzymane z dniem 16 marca 2020 r. do odwołania!”.
Równie niepokojące było to, że 10 kwietnia wypisywano z Ad-Finem do domu kilka osób. – Nie ma wątpliwości – po to, by się ich pozbyć. Jedna kobieta, którą wcześniej uraczono sporą dawką paracetamolu dla zbicia gorączki, trafiła potem do szpitala w Krakowie i zmarła – wyjaśnia wójt. – Zareagowaliśmy w nocy z 12 na 13 kwietnia po tym, jak potwierdzono u jednego z opiekunów medycznych koronawirusa. Sanepid nałożył na placówkę kwarantannę. Najbardziej uderza mnie to, że szefostwo nie ma sobie nic do zarzucenia – dodaje.
Jej relację potwierdzają pracownicy placówki. Chcą pozostać anonimowi, ale – jak podkreślają – w prokuraturze złożyli obszerne wyjaśnienia. – Jestem w izolatorium, bo test wyszedł mi dodatni – mówi nam jedna z opiekunek medycznych. Opowiada, że wraz z innymi pracownikami informowała przełożonych o niepokojących sygnałach: mimo podawania paracetamolu gorączka u pacjentów nie spadała, za to pogarszali się oddechowo i krążeniowo. Około 10 marca zaczęły się dziwne zgony. – Sugerowałam, by zawiadomić sanepid, że może testy są potrzebne, że nie jesteśmy zieloną cudowną wyspą w kraju ogarniętym pandemią. „Przestańcie panikować” – usłyszałam.
Z końcem marca do „Ad-Finem” przywieziono pacjentkę z oddziału ortopedycznego w Bielsku-Białej, potem kolejną ze szpitala wojewódzkiego, bo na Wielkanoc nikt się po nią nie zgłaszał. I to już po oficjalnym komunikacie, że nie ma nowych przyjęć. – Powiedziałam, że nie podejdę do pacjentki, jak nie dostanę fartucha. Zrobiła się kolejna afera. Najpierw wywalczyłam jeden fartuch ochronny na trzy osoby na tydzień. Potem udało się załatwić po jednym dla każdego – wspomina opiekunka.
Gdy ośrodek objęto kwarantanną, uznała, że idzie do pracy, bo ludzi zostawić nie można. Stawiła się z torbą, do której spakowała w domu rękawiczki i maseczki wielorazowego użytku. I sytuacja się powtórzyła. – Skoro ludzie od nas chorowali, a innym temperatury nie spadają, zażądałam kombinezonów. Te, które w końcu dostałyśmy, przekazała nam pani wójt. Ale mogłyśmy je założyć dopiero na przyjazd wymazobusa, który miał wziąć materiał do kolejnych testów. Dyrekcja przed jego przyjazdem zrobiła nam wykład, by nie wdawać się w dyskusje, nie nagłaśniać problemu, bo jak się rozniesie, to potracimy pracę. „A o kombinezony się nie martwcie. Są zamówione w Holandii i jadą” – zapewniano. Z tego, co wiem, do tej pory tak jadą – ucina.
Starosta żywiecki Andrzej Kalata zawiadomił prokuraturę po tym, jak dotarły do niego niepokojące sygnały m.in. od zespołu ratownictwa medycznego, który był w „Ad-Finem”. – Napisali raport, że są zszokowani poziomem zabezpieczeń przed koronawirusem. Ocenili go na poziomie zerowym. Wspominali o skrajnej nieodpowiedzialności – mówi rzecznik starosty. – Gdy zaczęły umierać kolejne osoby, w pewnym momencie zastanawialiśmy się nad zaalarmowaniem wszystkich firm pogrzebowych z okolicy.

Odleżyny, że pięść wejdzie

– Tajemnicze zgony? Ludzie, to jest zakład opiekuńczo-leczniczy. Z prawie 200 pacjentów połowa to byli obłożnie chorzy, na oddziale paliatywnym, często w stanie terminalnym. Bywało, że dostawaliśmy pacjenta, który po godzinie umierał. Na cztery przyjęcia danego dnia zdarzały się trzy zgony. Ale mówimy o ludziach na morfinie, z odleżynami, do których można włożyć pięść – broni się dyrektor placówki Adrianna Gołuch. Zapowiada, że pozwie starostę Andrzeja Kalatę za naruszenie dóbr osobistych. – Opowiada publicznie, że tuszowaliśmy zgony – dodaje. Przekonuje też, że nie było masowego wypisywania ludzi do domów – niektórym akurat kończył się pobyt w Ad-Finem. Przyznaje jednak, że jedna z wypisanych osób, która źle się czuła, miała później dodatni wynik testu, o czym informowała rodzina chorej.
Dyrektor nie ma wątpliwości, kto jest winny sytuacji: to personel. Pielęgniarka, która pracowała tu na oddziale rehabilitacyjnym, miała też dyżury w szpitalu w Żywcu. Okazało się, że jest COVID-dodatnia. Dlaczego dyrektor nie wprowadziła nakazu noszenia maseczek? – Nawet minister zdrowia na ten temat często zmieniał zdanie – ucina. – Wszystkie dokumenty, które są dziś w obiegu, mówią o zaleceniach, w miarę możliwości. A gdzie twarde wytyczne?
Gołuch nie ma sobie nic do zarzucenia. W Wielki Piątek, 10 kwietnia, opiekun medyczny powiedział lekarce, że źle się czuje, stracił węch i smak. – Zdjęliśmy go z dyżuru i kazaliśmy zawiadomić sanepid. W niedzielę dostał wynik, że jest pozytywny. Potem nałożono na nas kwarantannę – podsumowuje.
W żywieckim starostwie pozwów się nie boją. – Pani dyrektor opowiada to, co jest jej wygodne. Że walczy, że trzyma wysoki poziom. Starostwo ma pod opieką inne tego typu placówki, gdzie do zakażeń nie doszło. Tam od razu wprowadzono zakaz odwiedzin i przyjmowania nowych pacjentów. W Ad-Finem najwyraźniej decydowały pieniądze. To prywatna placówka, która ma dodatkowo wielki kontrakt z NFZ – słyszymy od jednego z urzędników starostwa. Ustaliliśmy, że roczny kontrakt placówki na świadczenia pielęgnacyjno-opiekuńcze, psychiatryczne i rehabilitacyjne opiewa na 7 mln 350 tys. zł. Co dalej z jego realizacją? – Decyzje będą zapadały – odpowiada śląski oddział funduszu w Katowicach.
Objęcie placówki kwarantanną i częściowa ewakuacja chorych do szpitali jednoimiennych nie zakończyły kłopotów. W nocy z 30 kwietnia na 1 maja niedobitki personelu, który nie był chory, uznały, że nie mają już siły. Wydali obiady pacjentom i wyszli. Dyrekcja nie była w stanie znaleźć dla nich zmienników. Na prośbę wojewody i władz samorządowych przez ostatnie dwa tygodnie ponad 60 pozostałymi mieszkańcami ośrodka opiekowali się ratownicy Grupy Beskidzkiej GOPR, żołnierze WOT, strażacy, pielęgniarki, siostry zakonne, księża z Krakowa, a także wolontariusze i ratownicy medyczni. Ostatecznie kilka dni temu ewakuowano wszystkich. Teraz słyszymy, że ustalenie faktycznej liczby ofiar koronawirusa będzie tam trudne, bo wiele osób już skremowano.

Czarna owca, czarny system

Prokuratura w całym kraju bada przypadki podobne jak ten w Czernichowie. – Straszenie śledztwem i konsekwencjami prawnymi wzbudziło w środowisku wiele złych emocji – mówi Wacław Kerpert, dyrektor ZOL w Nowym Dworze Mazowieckim i prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Organizatorów i Menadżerów Pomocy Społecznej i Ochrony Zdrowia. Przekonuje, że czarne owce mogą się znaleźć wszędzie, ale zrzucanie odpowiedzialności wyłącznie na dyrektorów placówek nazywa skandalem. – Od lat staramy się zwrócić na siebie uwagę resortów zdrowia i rodziny. Przed laty ktoś wymyślił, by DPS-y podlegały pod MRPiPS, a ZOL-e – pod Ministerstwo Zdrowia. Pierwsze, bez kontraktów z NFZ, miały zapewniać usługi pielęgnacyjno-opiekuńcze oraz bytowe osobom, które nie mogą mieszkać samodzielnie. Drugie miały być przeznaczone dla pacjentów wypisywanych ze szpitala w stanie, który wymaga dalszej pomocy medycznej. Najwyraźniej zapomniano, że mieszkańcy DPS-ów będą się starzeć, a ich stan zdrowia pogarszać. Dodatkowo, gdy zlikwidowano dofinansowanie centralne dla domów pomocy i scedowano obowiązek ich prowadzenia na samorządy, co biedniejsze gminy starały się umieszczać swoich mieszkańców w ZOL-ach, bo pozwalało to im unikać dopłat do pobytu osób w DPS-ach. Wszystko to spowodowało, że pacjenci obu tych placówek nie różnią się dziś między sobą – tłumaczy Kerpert. Szacuje, że aktualnie ok. 25 proc. mieszkańców domów pomocy to osoby, które nie przekraczają 40 pkt ze 100 w skali Barthel, stosowanej do oceny sprawności ruchowej pacjentów. Z założenia powinni więc trafić do ZOL-i. Tam jednak brakuje miejsc. I koło się zamyka.
Kerpert wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o pomocy społecznej, która odnosi się do DPS-ów, placówka ma zapewnić mieszkańcom dostęp do opieki medycznej. W praktyce chodzi o przewiezienie osoby na umówioną wizytę do ośrodka zdrowia. Wiele osób wymaga jednak regularnego przyjmowania leków. A wydać je może tylko pielęgniarka. To oznacza, że domy muszą je zatrudniać, choć nie mają kontraktu z NFZ.
Placówka, którą kieruje Kerpert, jako ZOL ma kontrakt z funduszem i kolejkę oczekujących rozpisaną na niemal rok. Zastrzega, że dopóki nie zostanie wprowadzony wymóg, by każda osoba kierowana do zakładu miała aktualny, negatywny test na koronawirusa, nie przyjmie nikogo. – Nie po to zamknąłem placówkę, by ryzykować zdrowiem ludzi – mówi.
Rafał Marek, dyrektor DPS w Gliwicach, na 122 mieszkańców ma 40, którzy w skali Barthel są poniżej 40 pkt. Kwalifikują się do opieki długoterminowej, ale co zrobić? Marek zwraca uwagę, że od prawie pięciu lat nikt nie raportuje, ile dokładnie osób wymaga opieki długoterminowej. System wymaga gruntownej zmiany – nie tylko ujednolicenia placówek pod kątem źródeł finansowania i zapewnienia DPS-om kontraktów z NFZ, lecz także urealnienia wyceny świadczeń. – Mam galopadę myśli, nie wiem, jak to się skończy. Prawdę mówiąc, chce mi się wyć – przyznaje dyrektor gliwickiego DPS-u. – Żeby spacyfikować wroga, muszę mieć broń, a tej właśnie mi brakuje.
W DPS-ie, który prowadzi, zastosował wszystkie środki bezpieczeństwa jeszcze przed oficjalnymi zaleceniami. Niedawno dowiedział się jednak, że jedna z pielęgniarek jest żoną górnika, u którego test wyszedł dodatnio. Słyszał, że mają być prowadzone przesiewowe badania dla pracowników DPS-ów, ale na razie wszystkie siły są kierowane na kopalnie. Personel dostał przyłbice, maski, rękawice. Do osób gorączkujących chodzą w fartuchach, bo kombinezony kosztują. Skąd wziąć na to pieniądze? Denerwuje się, gdy słyszy wypowiedzi polityków apelujących o zapewnienie jak najlepszej opieki medycznej w domach pomocy. – Załóżmy, że zgodnie z ustawą o pomocy społecznej współpracujemy z pobliskim POZ i mamy zadeklarowanych do tamtejszej pielęgniarki 122 mieszkańców DPS-u. Jak ona ma zabezpieczyć potrzeby tych ludzi, z których niemal każdy wymaga zmiany opatrunku, podania insuliny, leku czy kroplówki? Dlatego musieliśmy zatrudnić własną pielęgniarkę, co też jest wyzwaniem. Tylko w zeszłym roku do szpitali odeszło od nas dziewięć pielęgniarek. Mogły tam liczyć na zarobki nawet o 50 proc. wyższe – opowiada Rafał Marek.
Ponad dwa miesiące temu wstrzymał przyjmowanie nowych osób do ośrodka. Podkreśla, że lista zaleceń z resortu rodziny dotycząca przyjęć jest długa, lecz brakuje wsparcia w ich realizacji. Przykład? Zgodnie z ministerialnymi rekomendacjami DPS-y powinny, w miarę możliwości, poddawać nowych mieszkańcom testom na obecność SARS-CoV-2. – To się chyba nazywa myślenie życzeniowe. Bo na razie nie ma wytycznych, kto powinien te testy zlecać, wykonywać i opłacać – zaznacza Rafał Marek.
Podobnie ocenia zalecenia resortu Tomasz Michałek z Koalicji „Na Pomoc Niesamodzielnym”, związku stowarzyszeń działających na rzecz osób niesamodzielnych i przewlekle chorych. – Pod koniec ubiegłego roku, niemal równolegle z informacjami o szerzącym się na świecie wirusie, rozesłaliśmy duży raport o stanie opieki długoterminowej w Polsce. Dostali go od nas premier, ministrowie zdrowia, rodziny, przedstawiciele różnych partii. Chcieliśmy przekonać ich, że to temat ponad politycznymi podziałami – opowiada Tomasz Michałek. – Zderzamy się z murem obojętności – dodaje.
Nakłady NFZ na opiekę długoterminową stanowiły w 2019 r. 2,11 proc. wszystkich wydatków. – Mało to za mało powiedziane. Jeszcze przed pandemią ten sektor był spychany na margines, bo gros środków szło na medycynę naprawczą. Dziś nic się nie zmienia – ocenia Tomasz Michałek.

Lista przegranych

Koronawirus ujawnił brak sprawnego systemu opieki długoterminowej nie tylko w Polsce. „W całej Europie opieka długoterminowa była często zaniedbywana. Sposób działania tych placówek ułatwia wirusowi rozprzestrzenianie się” – przyznał dyrektor regionalny Światowej Organizacji Zdrowia na Europę dr Hans Henri P. Kluge.
Według danych naukowców z London School of Economics prawie połowa zgonów z powodu koronawirusa we Włoszech, Francji, w Hiszpanii i Belgii miała miejsce w domach opieki. W wielu krajach wiarygodne statystyki na ten temat są jeszcze nieznane, bo przypadki śmierci mieszkańców tych placówek nie były wyszczególniane w zbiorczych rejestrach państwowych.
We Włoszech, ciężko doświadczonych przez COVID-19, mających jeden z najwyższych na świecie odsetek ludzi starszych w populacji, brakuje spójnej polityki wobec seniorów. Panuje chaos: usługi społeczne i świadczenia pieniężne regulowane są przez różne ustawy. Obowiązki w zakresie planowania, finansowania i organizowania opieki rozłożone są na władze lokalne (przy czym każdy region rozwinął własny model instytucjonalny) oraz rząd centralny.
Nawet Szwecji, która według OECD wydaje ok. 3,2 proc. PKB na opiekę długoterminową – najwięcej po Holandii i Finlandii – pandemia zafundowała bolesne przebudzenie. Niemal połowa zgonów z powodu COVID-19 miała tam miejsce w domach opieki. Szwedzka prasa informuje, że nawet 40 proc. pracowników DPS-ów jest zatrudnionych w kilku miejscach, bo system to na nich wymusza. Jeśli pozostaną w domu w czasie choroby, nie otrzymują wynagrodzenia. Nie są też odpowiednio szkoleni.
W równie trudnej sytuacji są Niemcy. System pomocy starszym opiera się tam na pracownikach ze wschodniej Europy. Gdy zamknięto granice, zaczęło brakować rąk do pracy. Rodziny chorych lub zmarłych z powodu koronawirusa alarmują o nieprawidłowościach, do jakich miało dochodzić w niemieckich DPS-ach, m.in. w Wolfsburgu i Oldenburgu. Zarzuty najczęściej dotyczą lekceważenia zagrożenia zdrowotnego przez dyrekcję i zbyt późnego wprowadzania procedur. Według Instytutu Roberta Kocha, federalnej agencji ds. badań i zapobiegania chorobom zakaźnym, mieszkańcy domów starców i domów opieki to jedna trzecia wszystkich śmiertelnych ofiar COVID-19 w Niemczech. Ale – co podkreślają eksperci instytutu – rzeczywista liczba przypadków jest prawdopodobnie jeszcze wyższa, bo część nie została zgłoszona.
Jak jest w Polsce? Adam Zawisny, wice prezes Stowarzyszenia Instytut Niezależnego Życia uważa, że nie znamy faktycznej liczby zgonów z powodu koronawirusa wśród osób z instytucji całodobowych. – Oficjalne dane są problematyczne. Przez długi czas testowano tylko pacjentów z objawami choroby. Jeśli człowiek umarł, a nie był przebadany, to nie wpadał do koronawirusowych statystyk. Wiemy o przypadkach, kiedy osoba zmarła na COVID-19 nie została zgłoszona – mówi Adam Zawisny.
Gdy zlikwidowano dofinansowanie centralne dla domów pomocy i scedowano obowiązek ich prowadzenia na samorządy, co biedniejsze gminy starały się umieszczać swoich mieszkańców w ZOL-ach, bo pozwalało to im unikać dopłat do pobytu osób w DPS-ach