Dardziński: Łukasiewicz pozwala połączyć siły instytutów badawczych i skłonić je do bliższej współpracy
Zrzeszająca 38 instytutów badawczych – jednostek naukowych niebędących uczelniami – sieć powstała cztery miesiące temu. Chcecie skomercjalizować sześć projektów. Sześć projektów z 38 instytutów – z dużej chmury mały deszcz?
To doskonały rezultat jak na pierwsze cztery miesiące pracy. Wskazane projekty zostały wytypowane spośród 67 jako najbardziej obiecujące, jeśli chodzi o rynkowe perspektywy. A decyzji nie podjął jakiś anonimowy panel, ale sami naukowcy z naszych instytutów. W prace zaangażowanych było łącznie ponad 500 osób. Wśród nich eksperci posiadający wieloletnie doświadczenie we współpracy z biznesem.
Wcześniej instytuty też zajmowały się komercjalizacją badań.
Oczywiście. Nie było jednak między nimi takiego przepływu informacji oraz kooperacji jak obecnie. Teraz każdy projekt jest konsultowany w dwóch etapach: najpierw w obrębie grupy badawczej, w jakie pogrupowane są instytuty – a potem z przedstawicielami innych grup. W ten sposób może się okazać, że projekt z teleinformatyki będzie miał coś wspólnego z chemią. Przed Łukasiewiczem to po prostu nie było możliwe, a współpracujący dziś ze sobą naukowcy często w ogóle się nie znali.
Nasz konkurs „Eureka! DGP” wygrała kiedyś ekipa z dwóch instytutów badawczych. To znaczy, że komunikacja była.
Wcześniej wyglądało to tak: dyrektor jednego instytutu dzwonił do dyrektora drugiego i się umawiali, że robią jakiś wspólny projekt. A jak się nie lubili, to nie robili projektów. Dlatego w specyficznym środowisku nauki powstanie Sieci Badawczej Łukasiewicz jest sukcesem. Pozwala połączyć siły instytutów badawczych i skłonić je do bliższej współpracy. Zresztą powstanie Łukasiewicza nie jest wymyślaniem prochu, podobne sieci z sukcesem działają we Francji, Niemczech czy Finlandii.
Teraz nie mają wyjścia i muszą siedzieć przy jednym stole?
Więcej: tworzą duże konsorcja. Po kilka podmiotów. Nie ma od tego odwrotu, na Zachodzie projekty realizują grupy składające się z kilkudziesięciu instytucji. Każde z tych konsorcjów jest odpowiedzialne za jeden projekt.
I co dalej?
Teraz muszą przygotować karty projektów. Mają się tam znaleźć informacje kluczowe z punktu widzenia wprowadzania produktu na rynek: firmy, które mogłyby być zainteresowane wdrożeniem komercyjnym; perspektywy rynku, który dany projekt obsługuje; harmonogram realizacji i źródła potencjalnego finansowania.
Jakie projekty naukowcy z instytutów uznali za najbardziej perspektywiczne?
Na przykład robota rolniczego do uprawy buraka cukrowego. Byłby w stanie podlewać, nawozić, stosować środki ochrony roślin, a także pielić i wyrywać.
Czyli robić to, co już teraz robi sprzęt rolniczy, tylko że z operatorem na pokładzie.
Tylko pozornie. Ten robot ma rynkową szansę, bo przynosi oszczędności – 30 proc. na zużyciu wody oraz 30 proc. na wykorzystywaniu środków chemicznych. Koszty pracy mogłyby spaść o 75 proc., czyli z 3 tys. zł za hektar do kilkuset złotych.
Kto w Polsce kupi taką technologię?
W połowie września chcemy się spotkać z producentami sprzętu rolniczego, którzy wytwarzają przyczepy, pługi, ale nie roboty. Mają inne atuty – w tym globalną sieć serwisową, bo przecież budowa robota to dopiero początek rynkowej drogi takiego produktu.
A jeśli nie wykażą zainteresowania albo przestraszą się złożoności projektu?
Zwrócimy się do podmiotów globalnych. Ale nie mają się czego obawiać, bo robot nie jest rysunkiem na kartce. Istnieją już prototypy. Teraz gra idzie o to, żeby firma przy wsparciu konsorcjum instytutów badawczych otrzymała środki z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju na wprowadzenie produktu na rynek.
Nie ma gwarancji, że taki projekt otrzyma finansowane z NCBiR. Tam są recenzenci, którzy mogą powiedzieć: „Budowa takiego urządzenia to strata pieniędzy”.
Mogliby tak powiedzieć, ale tylko jeśli projekt byłby słaby. A nie będzie, bo nie robi go jeden instytut, tylko multidyscyplinarny zespół. Gdyby z wnioskiem występował wyłącznie Przemysłowy Instytut Maszyn Rolniczych, to może recenzenci powiedzieliby: „OK, znacie się na tym, ale na tym i na tym już nie”. Dzięki Łukasiewiczowi taki zarzut nie jest możliwy, bo w sieci pracuje 3 tys. specjalistów z każdej dziedziny, uzbrojonych po zęby w nowoczesny sprzęt, kompetencje i laboratoria badawcze.
Zakładacie, że jaki odsetek otrzyma te granty?
Jesteśmy realistami. Naszą ambicją na początek jest, żeby z tych pięciu czy dziesięciu dwa–trzy otrzymały granty z NCBiR. Mówię o dziesięciu, bo instytuty otrzymały wolną rękę w przygotowaniu kart dla większej liczby projektów niż wyłonionych pięć. My tu nie działamy w sposób administracyjny. Jeśli ktoś chce i widzi potencjał w swoim projekcie, ma wolną rękę do działania. Z każdym kolejnym rokiem liczba i wielkość projektów Łukasiewicza muszą się zwiększać.
Co potem?
Doprowadzamy projekty do pewnego stadium, a potem przekazujemy nadzór nad nimi konsorcjom instytutów. Zainterweniujemy wyłącznie jeśli będzie się działo coś niepokojącego.
Jak często chcecie organizować takie nabory?
Nie rzadziej niż trzy razy do roku, pewnie raz na kwartał. Chcemy, żeby ten proces nauczył nas komunikacji z biznesem, aby do kart projektów trafiały tylko najważniejsze dla przedsiębiorców informacje.
Biznes już wcześniej przychodził do instytutów badawczych. Te zresztą nie miały innego wyjścia jak pracować z biznesem, bo po transformacji powiedziano im: „Musicie na siebie zarabiać”.
Dotychczas biznes nie wiedział nawet, do kogo miałby się zwrócić. Od którego z 38 instytutów w Łukasiewiczu miałby zacząć? Teraz nie musi się zastanawiać. Po prostu wysyła wiadomość z zapytaniem, a my zajmujemy się sprawą. W ten sposób ma do dyspozycji wszystkich naszych pracowników i wszystkie nasze laboratoria. To olbrzymi potencjał trzeciej największej sieci badawczej w Europie. Nikt w Polsce tego nie ma poza Łukasiewiczem, dlatego chcemy być naturalnym partnerem dla biznesu.