Zmiana lokatora Białego Domu to symboliczna kropka nad „i” w dłuższym procesie. Widoczne gołym okiem „zagęszczenie” tragicznych i kosztownych wydarzeń, takich jak ubiegłoroczne pożary lasów w Australii, na zachodnim wybrzeżu USA, na Syberii, w Hiszpanii i Portugalii czy plaga niszczącej zbiory szarańczy w Afryce, a także dołączenie szeregu największych światowych gospodarek, w tym Chin, największego światowego emitenta gazów cieplarnianych, do klubu państw zmierzających do neutralności klimatycznej, sprawiły, że w zielonej transformacji przekroczona została masa krytyczna.

Deklaracjami o zeroemisyjności objętych zostało ponad 100 krajów odpowiadających za większość globalnego PKB i blisko dwie trzecie gazów cieplarnianych, które trafiają każdego roku do ziemskiej atmosfery. Czynnikiem, który przyczynił się do zwrotu, jest także pandemia COVID-19. Nie chodzi tylko o towarzyszący jej spadek emisji gazów cieplarnianych w skali globu czy to, że zmiana klimatu – jak wskazuje wielu naukowców – może zwiększać w przyszłości prawdopodobieństwo wybuchu podobnych zdrowotnych kryzysów. Epidemia to także swoiste memento: oto jak wygląda sytuacja utraty kontroli nad naturalnymi procesami. Z tego typu dynamiką możemy mieć do czynienia coraz częściej, im bardziej ocieplać będzie się Ziemia.
Presja na „domknięcie” debaty o klimacie stała się w ostatnim czasie przemożna – niechętnie na tezę o wpływie człowieka na klimat przystawać zaczęły także najbardziej sceptyczne dotąd rządy i korporacje. Także sam Trump – autor setek wypowiedzi i tweetów kwestionujących naukowy konsensus w tej sprawie (twierdził m.in., że to mistyfikacja, wymysł Chin, który ma zaszkodzić Ameryce oraz dochodowy „przemysł”, a jeszcze we wrześniu ub.r. mówił, że klimat już niedługo zacznie „z powrotem się ochładzać”) – podczas debaty przedwyborczej z Joem Bidenem przyznał, że ludzkość ponosi „w pewnym stopniu” odpowiedzialność za zmianę klimatu. Ustępujący prezydent USA do końca nie chciał jednak przyznać, że rola paliw kopalnych jest tu kluczowa, nie poczuwał się też do swojej części odpowiedzialności, choć prowadzona przez niego polityka – masowe znoszenie regulacji środowiskowych, odstąpienie Waszyngtonu od udziału w procesie paryskim – w przekonaniu wielu naukowców negatywnie odcisnęła się na klimacie. Swoją retorykę wyraźnie zmiękczyli w ostatnich miesiącach „ostatni Mohikanie” kwestionowania klimatycznego konsensusu, prezydent Rosji Władimir Putin czy premier Australii Scott Morrison. Być może już wkrótce ostatnim z liderów kluczowych państw kwestionujących naukę o klimacie na arenie międzynarodowej będzie Jair Bolsonaro – i może go to słono kosztować. Biden sugerował przed wyborami, że Brazylia może jako pierwsza trafić na planowaną przez nową administrację listę „klimatycznych wyrzutków” i groził konsekwencjami, jeśli nie zmieni ona dzisiejszej polityki.
Pożegnanie z denializmem klimatycznym to jednak jeszcze nie wejście na prostą drogę do spełnienia celów z Paryża i powstrzymanie ocieplenia. Wiele zależy od tego, jak dalece nowy konsensus dotyczyć będzie nie tylko deklaratywnego stosunku do ustaleń naukowców na temat zmian klimatu czy do ogólnych celów zielonej transformacji, lecz także konkretnych jej instrumentów. Tak długo, jak istnieje grono państw i nisz globalnej gospodarki, w których interesie jest spowalnianie, hamowanie czy sabotowanie dochodzenia do neutralności klimatycznej, będzie istniała także ich reprezentacja w dyskursie publicznym. Przeciwnicy przykręcania transformacyjnej śruby będą jednak musieli wymyślić się na nowo. Stworzyć nowy wizerunek, oscylujący, jak można się domyślać, między gospodarczym realizmem a greenwashingiem.
Według Michaela Manna, klimatologa z Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii, jednym z elementów nowej strategii oporu przeciwko zielonej transformacji będzie kwestionowanie proponowanych przez ruch klimatyczny rozwiązań systemowych, przy jednoczesnym zwiększaniu nacisku na ekologiczny styl życia i piętnowanie niemieszczących się w nim wyborów jednostek. Nie paliwa kopalne, ale decyzje poszczególnych konsumentów (np. to, czy jedzą mięso, latają samolotami) niszczą klimat – to linia, którą, jego zdaniem, przyjmą lobbyści wysokoemisyjnych sektorów. W dalszym ciągu w grę wchodzi także dezinformacja – tym razem nie w kwestii kierunku zmian klimatu czy ich przyczyn, ale choćby śladu środowiskowego poszczególnych technologii wykorzystywanych w procesie odchodzenia od paliw kopalnych. Wreszcie, jednym z alternatywnych wobec denializmu argumentów przeciw transformacji może być to, że… jest już na nią za późno.
Mimo to obecny zielony zwrot ma szanse stać się realnym przełomem. Może tu zadziałać – i w wielu miejscach już działa – mechanizm samospełniającej się przepowiedni. W parę miesięcy od deklaracji o neutralności klimatycznej kraje azjatyckie dalece ograniczyły swoje plany rozbudowy mocy węglowych. Konieczność budowania proekologicznego wizerunku czy obowiązująca w debacie „zielona hipokryzja” może być dla światowego ruchu klimatycznego skutecznym instrumentem wymuszania na politykach i menedżerach realnych kroków. W staraniach tych dysponują ważnym narzędziem – koncepcją budżetu klimatycznego, która wyznacza twardy horyzont transformacyjnym dążeniom i umożliwia rozliczanie decydentów z tego, ile z coraz bardziej ograniczonej puli emisji zużyli. Ważną rolę odgrywają tu także globalne negocjacje klimatyczne, w które wpisane są mechanizmy wytwarzające presje na zwiększanie ambicji i stopniowe ich przekładanie na coraz to bliższe horyzonty czasowe.
O ile może się wydawać, że zobowiązanie się do neutralności klimatycznej w perspektywie trzech czy czterech dekad kosztuje dziś niedużo, to realizacja celów cząstkowych – na najbliższy rok, kadencję czy 10 lat – oznacza już konieczność bardzo konkretnych decyzji. W przypadku firm ważną rolę odgrywa tu dodatkowo presja rynków, coraz niżej ceniących i coraz niechętniej finansujących przedsięwzięcia o znacznym śladzie węglowym.