Pandemia przynosi wiele bolesnych obserwacji dotyczących stanu rozwiniętych gospodarek oraz relacji społecznych. To, co w dobrych czasach daje się jeszcze zamieść pod dywan, w czasach zarazy wyłazi szpetnie na wierzch.
Jedna z niewygodnych prawd wynika z gorzkiego spostrzeżenia na temat tego, kto mógł się przed koronawirusem schować do domu, a kto takiego komfortu nie ma. To oczywiste, że schronili się przedstawiciele tych zawodów, które da się świadczyć zdalnie, głównie lepiej sytuowana klasa średnia i wyższa. A inni?
Muszą kontynuować zwykłe zajęcia. Pomińmy lekarzy i policjantów, bo służba w trudnych warunkach jest wpisana w etos ich pracy, ale tymi „pechowcami” są sprzedawcy, dostawcy, pracownicy magazynów czy służby sprzątające. Łączy ich zazwyczaj to, że praca, którą wykonują jest – co do zasady – opłacana słabiej i świadczona na prekaryjnych warunkach.
Wśród tych, którzy pracują, też są różne poziomy prekaryzacji. Mamy takich, co są na minimalnych etatach. I jeśli się rozchorują, to ziemia im się spod nóg (finansowo) nie usunie. Ale są i tacy, którzy mają gorzej. To „śmieciówkowcy”. Często będący częścią zjawiska gig economy, czyli klasyczni pracownicy akordowi. Oni muszą pracować nawet w warunkach narażenia zdrowia lub życia. Bo jak nie harują, to nie zarabiają.
We Francji ekonomiści Mark Stabile, Bénédicte Apouey i Isabelle Solal przeprowadzili wśród takich pracowników (badana grupa składała się z dostawców) szybkie i improwizowane badanie. Odbyło się ono w dwóch rundach. Jedna tuż przed wprowadzeniem pierwszych ograniczeń dotyczących wychodzenia z domu. Druga – już po nich. Na początku dominowała troska i obawy, z wypowiedzi badanych przebijał jednak też promyk nadziei. Niektórzy spodziewali się nawet zwiększonych obrotów i zysków związanych ze wzrostem liczby zamówień.
Po wprowadzeniu ograniczeń około połowa badanych przestała pracować. Jedni ze strachu, inni z powodu spadku liczby zamówień. Mniej więcej jedna piąta pracuje jednak dalej. Tłumaczą, że muszą to robić, bo inaczej nie będą mieli z czego żyć. Z rozmów, które badacze z odbyli, wynika też, że ankietowani nie wierzą, by rządowe programy ratunkowe w jakikolwiek sposób pomogły im polepszyć swoją sytuację.
W ten sposób docieramy do kolejnego niemiłego paradoksu. Polega on na tym, że w grupach zawodowych o niskich dochodach problemy zdrowotne są większe i bardziej dotkliwe od tych, z którymi borykają się ludzie w podobnym wieku, ale lepiej sytuowani. A przecież wiemy, że choroby (COVID-19 nie jest tu wyjątkiem) uderzają najmocniej właśnie w te jednostki, których organizmy są słabsze lub z jakichś powodów nadwyrężone. Na przykład u osób z chorobami serca śmiertelność wywołana koronawirusem wzrasta do 13 proc., wysokie ciśnienie zwiększa ją do 8 proc.
Mamy więc sytuację, w której ci, którzy się przed wirusem schować nie mogą, nie tylko słabiej zarabiają, ale są też dużo bardziej narażeni na ryzyko śmierci niż spora część tych schowanych w domowej kwarantannie. Klasyczny przykład zjawiska nazywanego niekiedy (prześmiewczo) kapitalistyczną regułą św. Marka (od tego ewangelisty). Brzmi ona: ci, którzy mają mało, tym będzie jeszcze odebrane.