Jeśli ktoś z państwa chce wiedzieć, jak nie robić polityki, stołeczna Platforma Obywatelska dała właśnie podręcznikowy przykład. Najpierw zgadzała się na absurdalnie wysokie, 98-procentowe bonifikaty za jednorazowe przewłaszczenie, potem z nich zrezygnowała, by na końcu ustami Rafała Trzaskowskiego zapowiedzieć… powrót do 98 proc.
Brak odpowiedzialności, wyczucia nastrojów, przekonywania do swoich racji i polityczny koniunkturalizm – czego właściwie tu nie ma. Porażka wizerunkowa jest tym bardziej dotkliwa, że aspekt społecznej sprawiedliwości regulacji związanych z likwidacją użytkowania wieczystego w Polsce jest co najmniej dyskusyjny (o czym piszę nieco dalej). Przy sprawnym, skoordynowanym komunikowaniu swoich decyzji politycy PO mogli ograniczyć wizerunkowe straty, które poczynił im PiS, grillując niemiłosiernie od kilku dni władze Warszawy.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że PO i Rafał Trzaskowski nie mają wymarzonego startu w nowej kadencji. Zaczęło się od rozmydlania obietnic wyborczych, np. jeśli chodzi o wymianę starych pieców (wycofanie się ze 100-procentowych dopłat) czy skalę rozbudowy metra o kolejne linie. Potem pojawiły się pierwsze sygnały o możliwych podwyżkach za komunikację miejską (w związku z rosnącymi cenami energii) czy odbiór śmieci (bo cały system odpadowy drożeje, nie tylko w stolicy). Do rangi symbolu urosła decyzja rady miasta – podjęta w rocznicę stanu wojennego – o przywróceniu dawnych nazw ulic, zmienionych przez wojewodę w procesie dekomunizacji. Przesilenie nastąpiło w związku ze wspomnianą sprawą bonifikat, której medialnego potencjału nikt chyba wcześniej nie brał na poważnie.
PiS wyczuł tę okazję i momentalnie rozpoczął zmasowaną ofensywę. – W Warszawie mamy do czynienia z posunięciem, które jest rabowaniem Polaków – grzmiał Jarosław Kaczyński, prezes PiS. – To postępowanie doskonale obrazuje znane z wcześniejszych rządów postępowanie PO. Po wygranych wyborach wycofywanie się z obietnic i sięganie do kieszeni Polaków – komentował z kolei na łamach DGP radny PiS i członek komisji weryfikacyjnej Sebastian Kaleta.
Strategia komunikacyjna PiS jest klarowna i bliźniaczo podobna do tej stosowanej całymi latami przez Platformę w stosunku do Jarosława Kaczyńskiego i jego ludzi. A więc słynne już „straszenie PiS-em” zmieniło się w „straszenie Platformą”. PiS wskazuje wprost: skoro PO tak sobie poczyna na gruncie warszawskim, to pomyślcie, co by było, gdyby Grzegorz Schetyna dorwał się do władzy w całym kraju. Skoro PO miota się w sprawie 500 plus, to spodziewajcie się, że stracicie świadczenia. Zapomnijcie też, że Platforma ma jakieś cudowne remedium na smog. W ogóle będzie dążyć do tego, by było tak, jak było.
W całym tym politycznym spinie nietrudno się pogubić. Zwłaszcza gdy obie strony dość oszczędnie gospodarują prawdą lub pomijają pewne konteksty. O tym, czy za chwilę będziemy w Warszawie wyraźnie więcej płacić za śmieci (zdaniem PiS – podwyżki przekroczą 70 proc.), przekonamy się niebawem, gdy miasto pozna oferty przetargowe. I mimo zapewnień ratusza, że stawki na razie się nie zmienią, nie mam złudzeń, że to stan tymczasowy. Rzecz w tym, że jedna strona sporu nie komunikuje wyraźnie powodów tej sytuacji (chętniej mówi o braku fajerwerków na sylwestra czy tramwaju różnorodności), a druga tylko podgrzewa atmosferę, trzymając kciuki, że podwyżki będą – bo to oznacza jej polityczny zysk.
Tymczasem fala podwyżek śmieciowych przetacza się przez cały kraj, m.in. dlatego, że firmy śmieciowe kilka lat temu nałapały kontraktów po dumpingowych cenach, rynek się „zoligopolizował”, a teraz firmy stawiają wiele gmin pod ścianą, oferując te same usługi za coraz wyższe stawki. Może warto też wspomnieć, że drastycznie rosną ceny za składowanie śmieci, tzw. opłata marszałkowska, której wysokość określa rząd. Jeszcze w 2017 r. było to ok. 120 zł za tonę, od przyszłego roku – 170 zł, a od 2020 r. – 270 zł. To nie może pozostać bez wpływu na koszty całego systemu, który w założeniu ma się samofinansować i dążyć w coraz większym stopniu do selektywnej zbiórki. Mówiąc krótko – wszyscy decydenci są tu w jakimś stopniu winni.
Sprawa bonifikat to nie tylko podręcznikowy przykład, jak polityki nie robić. To także dowód na to, jak dość złożony temat sprowadzić do poziomu najniższych politycznych instynktów. Owszem, trudno bronić zjazdu z 98-proc. upustu przy przewłaszczeniu do 60 proc. Zwłaszcza w sytuacji, gdy sami inicjatorzy tego pomysłu właśnie się z niego wycofują. Platforma amatorsko wpadła tu w pułapkę zastawioną przez PiS. W październiku, a więc w krytycznym momencie kampanii samorządowej, to właśnie PiS zaproponował 98-proc. bonifikaty w Warszawie. Platforma, nie mając już wtedy większości w radzie miejskiej, miała dwie opcje: nie zgodzić się i dać paliwo wyborcze Patrykowi Jakiemu, albo zagłosować „za” i mieć chwilowy spokój. Patrząc krótkowzrocznie, wybrała drugi wariant. Dziś płaci za to cenę.
Jednak w sprawie bonifikat politycy – w imię podgrzewania emocji – intencjonalnie pomijają istotne niuanse. Jak chociażby to, że aktualizacje opłat (czyt. podwyżki) za użytkowanie wieczyste, o których alarmują politycy PiS, chcące się podlansować kancelarie prawne czy część mediów, nie są dziś przypadkiem stricte warszawskim i związanym z tym, że od stycznia wchodzi ustawa przewłaszczeniowa. Aktualizacje opłat to ustawowy obowiązek wszystkich gmin, który wynika z art. 77 ustawy o gospodarce nieruchomościami i jest efektem zmiany wartości gruntu. Stawek nie można zmieniać częściej niż raz na trzy lata, ale samorządy i tak albo nie wyrabiają się z tymi aktualizacjami, albo zaniedbują ten obowiązek. Oczywiście karygodna jest sytuacja, gdy nagle po kilkunastu latach o kilkaset procent rosną komuś opłaty za użytkowanie wieczyste nieruchomości. I z tym trzeba walczyć systemowymi rozwiązaniami. Ale daleko idącym nadużyciem jest łączenie obecnie trwających aktualizacji z wchodzącą niedługo w życie ustawą przewłaszczeniową oraz sugerowanie, że skala działań samorządów jest daleka od normy. Przykład? W Szczecinie zaktualizowano stawki dla 300 nieruchomości. W 2016 r. dotyczyło to aż 710, a rok temu – 220. W Bydgoszczy corocznie to samo spotyka „od kilkudziesięciu do kilkuset nieruchomości”. W tym roku – 506 gminnych i 40 będących własnością Skarbu Państwa.
Być może narażę się części czytelników, niemniej ciśnie mi się na usta kilka pytań. Dlaczego PiS nie widzi problemu w tym, że na gruntach Skarbu Państwa upusty od początku miały sięgać maksymalnie „tylko” 60 proc.? Czy to nie jest przejaw skąpstwa ze strony rządu? Aż dziwne, że tak oczywistą sprawę walcząca o swoją wiarygodność Platforma podejmuje dopiero teraz. Kolejna wątpliwość – dlaczego to, jaki upust ktoś dostanie, zależy po pierwsze od tego, czy zajmuje nieruchomość państwową lub samorządową, a po drugie – jeśli zajmuje samorządową, to od tego, w jakim mieście czy gminie przyszło mu żyć (w Gdańsku można liczyć na 95-proc. upusty, a np. w Olsztynie – 60 proc.). No i wreszcie dlaczego osoby, których przewłaszczenie w żadnej mierze nie dotyczy, mają pośrednio składać się na dojście do własności innych mieszkańców? Na te pytania politycy nie udzielają odpowiedzi. Wolą gardłować na siebie i nasłuchiwać oklasków.
W sprawie bonifikat politycy, w imię podgrzewania emocji, pomijają istotne niuanse